niedziela, 30 grudnia 2012

coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę

Czyli lista noworocznych postanowień, które niniejszym uroczyście obiecuję wypełnić w dwa tysiące trzynastym:

Zmniejszę zagracenie przestrzeni
Postanowienie głównie z gatunku "trochę muszę", zwłaszcza w obliczu wizji przeprowadzki gdzieś tam kiedyś. Wprawdzie od dawna uważam, że oboje z Konku jesteśmy mistrzami sztuki kompresji i potrafimy zmieścić cały nasz (rozrastający się!) dobytek na absurdalnie niewielkiej przestrzeni, a gdyby tetris w realu stał się dyscypliną olimpijską, niewątpliwie miałabym szansę na podium, nie zmienia to jednak faktu, że wcielenie w życie idei minimalizmu - przynajmniej w pewnym zakresie - wydaje mi się całkiem niegłupie. Dość obłąkanego gromadzenia!

Wskrzeszę swój angielski
Obawiam się, że obecnie jest bardziej martwy niż mój staro-cerkiewno-słowiański i łacina razem wzięte. Jedyny plus jest taki, że doskonale wiem, na czym polega mój problem: znam gramatykę, czytam, słucham, ale nie mówię. A nie mówię przede wszystkim dlatego, że myślę na wskroś po polsku, w dodatku zdaniami wielokrotnie złożonymi, czyli dokładnie tak, jak piszę, chce mi się neologizmów i karkołomnych konstrukcji gramatycznych, których poza polszczyzną po prostu nie ma, irytuje mnie fakt, że nigdy w życiu nie będę posługiwać się angielskim tak biegle jak językiem ojczystym, słyszę swój okropny akcent from Transylwania, a jednocześnie mam przed oczami transkrypcję fonetyczną, jestem językowo pokrzywiona i w efekcie odechciewa mi się gadać. Owszem, porozumiem się bez problemu, jeśli muszę, ale każdorazowo wiąże się to z autowściekiem, pod wpływem którego mam ochotę natrzaskać samą siebie po pysku, w zasadzie czort wie za co. I doskonale wiem, że to kiepski sposób na to, żeby się odblokować i zaskoczyć.

Uczciwie kontynuuję akcję "rusz dupsko"
Czas najwyższy wrócić do porzuconego niecnie pana Shauna, skończyć, co zaczęłam, a potem wziąć się wreszcie za Insanity i zostać amerykańskim komandosem. Na razie wolę nawet się nie zastanawiać, jakie zakwasy ów pan mi zgotuje, kiedy w przyszłym tygodniu powrócę do niego pełna skruchy i ze szlochem poproszę: "Teach me, master, i wyegzorcyzmuj mi dupsko, gdyż albowiem ponieważ zamieszkał w nim Azael, a wraz z nim zdradzieckie świąteczne ciasteczka". A w okolicach marca planuję powrócić do biegania - wyzwanie na dwa tysiące trzynasty to zejść poniżej godziny na dziesięć kilometrów i stopniowo wydłużać trasę, bo marzy mi się półmaraton. Rok temu niechybnie popukałabym się w czoło, ale teraz naprawdę wydaje mi się to całkiem wykonalne.

Wyzwanie "47 książek w 365 dni"
Jedną z głównych wad pracy, która w gruncie rzeczy polega na czytaniu, jest to… że człowiek przestaje czytać. Poważnie. Miewam okresy, kiedy w wolnym czasie szerokim łukiem omijam książki, bo dostaję takiej alergii na druk, że chce mi się płakać, a potem wpadam w jakiś dziki binge reading - kompulsywnie pochłaniam wszystko, po prostu wszystko, co zawiera litery, łykam słowo pisane bez ładu i składu, jak wyposzczony i wypuszczony z dziczy lekturowy opętaniec, kompletnie nie znam umiaru - albo pożeram jednocześnie pięć książek, albo nie tykam ich wcale. Mam nadzieję, że wyzwane pomoże mi się ogarnąć, wyrobić w sobie jakąś systematyczność i znaleźć równowagę między czytaniem w ramach rozrywek zawodowych i dla przyjemności. A 47 to bardzo ładna, uroczo nieokrągła liczba, dlatego wydaje mi się najodpowiedniejsza.

Odhaczę ze swojej Bucket List przynajmniej dziesięć pozycji
Jak dotąd zaliczyłam dwadzieścia sześć punktów ze stu jeden, ale lista cały czas się rozrasta.


To będzie dobry rok. Najlepszy!

sobota, 29 grudnia 2012

sobota, 29 grudnia 2012

Uwielbiam, kiedy brak sprecyzowanych planów i wizja sylwestra bez Polsatu (w domach z betonu nie ma wolnej miłości, a w domach amiszów nie ma telewizora, wiadomo) samoistnie przekształcają się w plan doskonały.

Wszystko wskazuje na to, że po rocznej przerwie świeckiej tradycji stanie się zadość i weseli wyrobnicy, występujący niegdyś w mazurskim obozie pracy pod wdzięcznymi pseudonimami artystycznymi: Oprah Winfrey (pomysł Konku, nadal podkreślam, że ja obstawałam przy Halle Berry!) aka Ulubiona Redaktorka, Samuel L. Jackson aka UMUR, Konku aka Morgan Freeman oraz ciotka pro aka Whoopi Goldberg, znowu wspólnie powitają Nowy Rok. Ihihi!
A żeby nie poprzewracało nam się w dupach od tej samodzielności i dzikiej samowoli, nasza gospodyni i dobrodziejka, do której my pojechać nie bylibyśmy w stanie, najprawdopodobniej dotrze do nas. Wraz z całą resztą rodziny na swoim.

Parafrazując klasyka, abolicji nie ma, ale też jest zajebiście.
Pańcia & Happy Niggaz w pełnym składzie!

sobota, 29 grudnia 2012

Muszę zapisać tę nagłą myśl, zanim pod wpływem niewyspania, kiepskiego biorytmu czy inszych niesprzyjających okoliczności przyrody ją zgubię: mimo że cholernie się cieszę, że ten rok wreszcie się kończy, po namyśle stwierdzam, że ostatecznie nie był taki całkiem beznadziejny. Gdzieś tam po drodze to i owo udało mi się z niego wykrzesać, więc chyba nie wypada tak zupełnie spisywać go na straty.

Po pierwsze, żyję, co już samo w sobie jest wartym odnotowania osiągnięciem. W końcu w połowie dwa tysiące dwunastego weszłam w bardzo krytyczny wiek, zaś warunki, by dołączyć do Klubu 27, miałam doskonałe już na starcie: w ciągu kilku okołourodzinowych dni dostałam po pysku wypowiedzeniem, zaliczyłam koncert Rise Against, stołeczne tango, wychlałam morze alkoholu, wcieliłam się w brawurowe skrzyżowanie Madonny z Cyndi Lauper, udowadniając przy okazji (także ku własnemu zdziwieniu), że tańczę nie tylko w sytuacji zagrożenia życia, i generalnie spędziłam kilka bardzo intensywnych dni, przeżywając przy okazji więcej przygód niż Miś Colargol. Grunt to wola przetrwania. Czy coś.

Po drugie, poza tym, że przeżyłam w ogóle, przetrwałam też zimę na rubieży. A to oznacza, że dopiero teraz wiem, co znaczy prawdziwa zima (i wiem też na pewno, że z całej duszy i ze wszystkich sił swoich jej nie cierpię) - taka, podczas której pingwiny-huncwoty napadają na idące do szkoły dzieci i zabierają im drugie śniadania, białka oczu zamarzają, a z zasp wyłażą zaginieni powstańcy styczniowi. Stoczyłam też wiele zaciętych walk i partyzanckich potyczek, składających się na jedną, wielką, niekończącą się wojnę, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, i ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem sową, a zmuszanie ludzi do wstawania o piątej pięćdziesiąt trzy jest niehumanitarne i powinno być konstytucyjnie zabronione. Obiecuję, że jak będę duża, a moja błyskotliwa kariera polityczna nabierze rumieńców, nie omieszkam czegoś z tym zrobić.

Po trzecie, nadal nie byłam zmuszona ogłosić upadłości i nie pogrążyłam się w totalnym bankructwie, a jedynie w bankructwie umiarkowanym i utrzymującym się na względnie stabilnym poziomie, co w przypadku tak zwanego wolnego zawodu, w dodatku polegającego na czytaniu do porzygu i uprawianiu okazjonalnej radosnej twórczości lyterackiej, stanowi nie lada sukces. Jak zwykle miałam przy tym więcej szczęścia niż rozumu i po raz kolejny okazało się, że dobrzy ludzie, którzy mnie otaczają, są dobrzy między innymi dlatego, że nie dadzą mi umrzeć z głodu. W międzyczasie popracowałam trochę w najbardziej obłąkanej redakcji świata, w najcudowniejszym towarzystwie, jakie tylko można sobie wymarzyć, i przez większość czasu robiłam całkiem fajne rzeczy - oczywiście poza chwilami, kiedy robiłam rzeczy wybitnie niefajne. Po całej tej przygodzie - poza głęboką pogardą dla byłego pracodawcy i aktualnie ulubionego zleceniodawcy - zyskałam +50 do uspołecznienia (w życiu nasiadówki w babskim gronie nie sprawiały mi takiej frajdy!) i +100 do zdrowia psychicznego. I +100 do przerostu ego, bo nikt mi go nie czochra tak jak zaprzyjaźnione koleżanki-redaktorki (ze szczególnym uwzględnieniem UR, rzecz jasna). Proparoksytoneza - the best proofreader in the village. Ha.

Po czwarte, odkryłam, że bieganie jest fajne. Do tego stopnia, że niecałe trzy miesiące po dokonaniu tego odkrycia machnęłam sobie radośnie dziesięć kilometrów i mam apetyt na zdecydowanie więcej. A w oczekiwaniu na sprzyjające warunki atmosferyczne (zawsze byłam pełna podziwu dla zimowych biegaczy, ale teraz uważam ich już za bogów, przysięgam!) pozwalam się poniewierać wesołemu Murzynowi, który na mnie krzyczy. W związku z czym kompletnie nie rozumiem, dlaczego Majowie tak schrzanili sprawę i wieszczony koniec świata jednak nie nastąpił - kombinacja ja + aktywność fizyczna to JEST niechybny zwiastun apokalipsy. Tym bardziej, że na mojej liście noworocznych postanowień po raz pierwszy nie znajdzie się nieśmiertelne "schudnąć" i mówię to z pełną stanowczością. Akcja "rusz dupsko" była jednym z moich najgenialniejszych pomysłów, poważnie.

Innym - po piąte - był plan przerzucenia się na elektronicznego papierosa. Od połowy listopada nie kupiłam analogów i spaliłam w tym czasie może z pięć fajek. A po tegorocznej wizycie Świętego Mikołaja, który przychylił się do mojej sugestii, że grzeczne dzieci warto obdarowywać osprzętem służącym do pielęgnowania nałogów, przeczuwam, że raczej do nich nie wrócę. E-palenie jest super.


Ta wesoła wyliczanka pozytywów oczywiście mogłaby być dłuższa, ale mój wirtualny ekshibicjonizm - wbrew pozorom - jest dość ograniczony, a niepoważny profil blogaska zobowiązuje. Zostanę więc po prostu przy swojej teorii, że dwa tysiące dwunasty naprawdę nie był taki całkiem najgorszy. Choćby dlatego, że jestem lazgryzmazowym oceleńcem - Dżordż w tym roku nadal mnie nie ustrzelił, a zostały już tylko trzy dni! Mwehehehe! No i kto jest wytrawnym graczem, no kto?

sobota, 29 grudnia 2012

W tym roku odwiedził mnie Mikołaj w wersji dla dorosłych.

Po pierwsze, spełnił moje marzenie o poważnej piżamce - nie, żadne tam frywolne fiu bździu, tylko porządna, kraciasta, wujaszkowa flanelcia, cudownie milutka i ciepła, w której wyglądam jak żywcem wyjęta z Simsów. Nigdy nie sądziłam, że taki prezent może sprawić tyle radości. Chyba jestem już stara.

Po drugie, zostawił pod choinką całkiem pokaźną butelczynę Ballantinesa. Kazał się wprawdzie podzielić z Konkubentem, nie zmienia to jednak faktu, że to bardzo miło z jego strony, że postanowił zaspokoić naszą hedonistyczną potrzebę dania od czasu do czasu w palnik trunkiem z ciut wyższej półki.

Pamiętał też o naszej zboczonej miłości do słowotworzenia i werbalnych wygibasów:


Sprawdziliśmy już - Słowo Stwory okazały się bardzo przyjemną zabawą i czymś pośrednim między grą w Państwa miasta, Scrabble i - jak stwierdził Konku - rozwiązywaniem jolek. Podejrzewam, że w większym gronie dostarczają o wiele więcej uciechy, ale w dwie osoby też dają radę. Zwłaszcza, gdy podlewa się je grzanym piwem. I kto powiedział, że "machanie fiutem" nie zalicza się do kategorii "sport"? Hę?

Swoją drogą, to ciekawe, bo o ile werbalne wygibasy same w sobie bardzo lubię - ba, uwielbiam! - o tyle gry w Scrabble nie cierpię z głębi duszy i nie ma takiej siły w przyrodzie, która byłaby w stanie wyleczyć mnie z tej nienawiści. Poważnie.

Zawsze, ale to zawsze dostaję takie baty, że aż przykro, na co spory wpływ ma najprawdopodobniej fakt, że jeśli w woreczku znajdują się najbardziej beznadziejne litery świata, z których nie da się ułożyć nic, absolutnie nic, z całą pewnością właśnie ja je wylosuję. Sprawy nie ułatwia też presja pod tytułem "No jak to, jesteś filologiem, na pewno znasz caaaaałą masę słów i wszystkich nas rozpykasz". No niby znam, ale spróbuj tu, człowieku, stworzyć jakiekolwiek z ultragównianej kombinacji, która ci się trafiła. W efekcie albo kończę z żenującą liczbą punktów, gdzieś na szarym końcu, albo robię za niezależnego pomagacza - i ten, komu akurat podpowiadam, na ogół wygrywa.

Nie wiem, czy teoria na temat braku szczęścia w kartach ma przełożenie także na litery, ale jeśli tak, wszystko wskazuje na to, że powinnam żyć długo i szczęśliwie, w stanie permanentnego miłosnego uniesienia. Co najmniej do dziewięćdziesiątki.

I wreszcie: Mikołaj uczynił ze mnie najszczęśliwszego palacza na świecie! Osprzęt, którym mnie obdarował, to prawdziwa rakieta i jestem nim absolutnie zachwycona. Podejrzewam, że z taką baterią-kombajnem mogłabym tygodniami błąkać się nawet po puszczy amazońskiej i bronić się nią przed dzikimi zwierzętami (na przykład rzucając Avadę Kedavrę). A do tego zabawka jest piękna, w razie potrzeby może służyć do samoobrony (na przykład jako pałka na wroga) i wygląda jak miecz świetlny.


Małe porównanie, dlaczego rakieta nazywana jest rakietą, czyli mój składak, poprzednio używany Mild i analog. Że niby rozmiar nie ma znaczenia?


Use the Force, pro!


I niechaj moc będzie zawsze z tobą
Sprawdź, czy działa miecz, wracamy inną drogą


Zostałam e-papierosowym rycerzem Jedi*! W wujaszkowej piżamie!

* Aczkolwiek Konku bardziej skłania się ku wersji, że jestem po prostu młodym padawanem.

piątek, 28 grudnia 2012

piątek, 28 grudnia 2012

Rodzicielka dziś rano: Ładne masz te włosy. Ale tam z tyłu to coś ci się wydarzyło…
ja: Kołtunek się wydarzył!

Proces okołoświątecznego osuwania się w otyłość i szeroko pojętego haniebnego zapuszczania się zakończyłam wczoraj tradycyjnie - wizytą u fryzjera. Wprawdzie mój aktualny gabaryt pozwala podejrzewać, że mogę być zaginioną siostrą Kliczko, ale przynajmniej przestałam mieć fryzurę jak jakiś pan Mietek, żul spod Biedronki. Ha.


PS. Wszystkich zatroskanych losem kołtunka informuję uprzejmie, że nie ucierpiał. Został tylko odrobinę spacyfikowany, ale nie wątpię, że jutro znów się wydarzy. Na szczęście to bardzo ładny kołtunek, podobnie zresztą jak cała reszta moich nowych włosów. Ha po trzykroć!

czwartek, 20 grudnia 2012

czwartek, 20 grudnia 2012

Z okazji dzisiejszego Dnia Ryby będzie (a jakże!) o karpiach. Wszyscy uczuleni na tego typu treści mogą od razu dać sobie spokój z dalszym czytaniem, bo po co mają sobie niepotrzebnie reakcję alergiczną fundować.

Bardzo podoba mi się tegoroczna odsłona kampanii Klubu Gaja "Jeszcze żywy KARP". Estetyczna, fajnie zrobiona, z chwytliwym hasłem: "Nie baw się w kata, kup karpia w płatach".


I to jest, moim zdaniem, bardzo rozsądny postulat. Nikt nikogo ogniem, mieczem i brukselką na wegetarianizm czy weganizm nie nawraca, istotne jest natomiast to, żeby na początek w ogóle zmusić ludzi do myślenia, w jaki sposób karp trafia na wigilijny stół. Niektórzy chyba naprawdę głęboko wierzą, że ryba to jakiś daleki kuzyn ziemniaka.

Oczywiście pomysł kupowania wigilijnych karpi z lodu czy w płatach nie jest rozwiązaniem idealnym, bo tak czy owak życia im to nie ocali, ale jeśli można oszczędzić im przy tym dodatkowego, kompletnie bezsensownego cierpienia, sądzę, że takie akcje mają sens. I powinny być wałkowane do znudzenia.
Zasłanianie się tradycją i tłumaczenie, jakoby święta bez wymęczonego stwora dogorywającego smętnie gdzieś w wannie nie były świętami, uważam natomiast za skrajnie durne - to żaden zwyczaj kultywowany od dziada pradziada. A nawet gdyby był, nic nie usprawiedliwia bezmyślnego pastwienia się nad żywymi stworzeniami. Jakimikolwiek.

PS. Historyczny moment - po raz pierwszy w karierze tego wirtualnego przybytku wyłączyłam komentarze. Głównie dlatego, że nie widzę tu sensu ani możliwości dyskusji - albo uznajesz, że ryba jest żywym stworzeniem posiadającym system nerwowy, a podduszanie w foliowej siacie i przetrzymywanie przez kilka dni okaleczonych, skrajnie wymęczonych półzwłok jest czymś, czego nie należy robić w odniesieniu do jakiegokolwiek zwierzaka - obojętnie, miłego i futrzastego czy pokrytego łuską (mogę się założyć, że większość miłośników świeżego karpika w życiu nie potraktowałaby tak kota czy psa, hmm, ciekawe dlaczego) - albo nie myślisz o tym / nie przyjmujesz tego do wiadomości i czarujesz rzeczywistość / masz to w dupie i nie masz z tego powodu bezsennych nocy. Innych opcji nie ma.

czwartek, 20 grudnia 2012

Czyżby Kevin Smith w "Dogmie" miał rację i Bóg - jeśli istnieje - faktycznie jest kobietą? Konku każe mi podejrzewać, że facet mógłby nie unieść poprawnego aktu stworzenia, zaś efekty całego przedsięwzięcia mogłyby okazać się... hmm, cokolwiek osobliwe.

- Ale ty jesteś chuda.
- Chyba zwariowałeś. Niby w którym miejscu?
- No tu! Brzuch masz niżej niż żebra!
- Mając brzuch wyżej niż żebra, wyglądałabym dość głupio, nie sądzisz?
- ...

:D

poniedziałek, 17 grudnia 2012

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Bardzo poważna dorosła kobieta wstaje rano do pracy, przy niewielkiej pomocy swojego równie poważnego chłopca.

- Wstawaj!
- Nie.
- Wstawaj!
- Nie.
- Ooo, bunt dwulatka?

:D

sobota, 1 grudnia 2012

sobota, 1 grudnia 2012

Oto jak kapitalistyczny dobrobyt potrafi doprowadzić małego, szarego człowieczka do skowytu rozpaczy.

Żyję w mieście słynącym z rogali. Gdybym miała taką fantazję, przez cały okrągły rok mogłabym futrować się jak norka tym lokalnym specjałem - z lukrem, bez lukru, z posypką, bez posypki, z certyfikatem, sratem-gratem, do rozpęku, bólu zębów i zohydzenia sobie białego maku po wsze czasy.

Rzut beretem od mojej chałupy znajdują się dwie konkurencyjne piekarnie. Każda wypełniona po sam sufit, ze szczególnym uwzględnieniem rogali maślanych. Gdyby wziąć pod uwagę podaż, należałoby przypuszczać, że w najbliżej okolicy ludzie nie zajmują się niczym innym jak wpieprzaniem maślanych rogali. Przysięgam.

W trzech pobliskich hipermarketach i fafanastu pomniejszych delikatesach złakniony pieczywa człowiek jest w stanie znaleźć niemal wszystkie jego rodzaje. Bułka bawarska? Żaden problem. Ciabatta? Ależ oczywiście. Croissanty? Jasne: z nadzieniem, bez nadzienia, maślane, waniliowe, nugatowe, czekoladowe, owocowe i jakie tylko ów złakniony pieczywa człowiek sobie zamarzy. Bagiety, paluchy serowe, buły, bułki i bułeczki, ciastka francuskie, paszteciki, pizzerinki, drożdżówki - nic, tylko siedzieć i wżerać.

Niestety, cały ten obrazek powszechnej szczęśliwości i dobrobytu psuje jedna mała rysa: nigdzie, powiadam, nigdzie nie da się kupić zwykłego, ordynarnego, najzwyczajniejszego w świecie rogala z makiem. Choćby i nawet z lekka nieświeżego.

Argh!

czwartek, 29 listopada 2012

czwartek, 29 listopada 2012

Dlaczego łazienkowa miska bywa wielce przydatnym elementem wyposażenia domu i zagrody, czyli na co komu litr mleka sojowego, skoro własnoręcznie można zmajstrować osiem? W końcu jak się bawić, to się bawić!


I another day in amish paradise, czyli dalsze przygody soi pod rządami obłąkanego Konku (tym razem bez gościnnych występów łazienkowej miski).

Co ma pływać w solance, nie utonie:


No i kto ma dorodny kawał tofu, no kto?


Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że:

1. Amiszowy lajfstajl niesie z sobą same korzyści i jest szalenie wygodny. Zwłaszcza, gdy nie muszę nawet kiwać palcem, bo cała moja aktywność ogranicza się do zerkania na poczynania Konku oraz radosnego konsumowania efektów jego dzikich eksperymentów. Mniejsza o prąd, ż(r)yć, nie umierać!
2. Mój chłopiec stanowczo marnuje się w aktualnie wykonywanej pracy. Czas najwyższy, aby pomyślał o zmianie branży. Tym bardziej, że dziś znalazł dodatkową motywację i potwierdzenie swoich kwalifikacji, o czym nie omieszkał mi donieść:

Chciałem się pochwalić, że właśnie dzwoniła do mnie Corn z pytaniem o kuchenne sprawy. Jeśli już ona mnie pyta, to znak, że jest dla mnie jakaś szansa gastro!

poniedziałek, 26 listopada 2012

poniedziałek, 26 listopada 2012

Ten rok mógłby się już skończyć.

Mam wrażenie, że powoli staje się to już jakąś niepisaną tradycją - styczeń zaczynam z przytupem, pełna pomysłów, skacząc na główkę w nowe i fajne, wszystko idzie gładko i idealnie się układa - wymarzony początek roku! - ale im dalej w las, tym wszystko coraz bardziej się pieprzy, makaroni, snuje i kaszani, i w efekcie do końca grudnia dowlekam się jakimś ostatkiem sił, w kompletnie rozpaczliwym stylu, powtarzając sobie z mocą, że teraz to już naprawdę będzie lepiej, piękniej i w ogóle świetnie. Gówno.

I coraz częściej zaczyna dręczyć mnie nieprzyjemna myśl, że może nie ma żadnego lepiej i piękniej, a to swojskie bagienko jest jedynym, na jakie zasłużyłam, więc zamiast się szarpać, dużo rozsądniej byłoby po prostu do niego przywyknąć.

Albo po prostu wcześniej nieodpowiednio się do tego zabierałam.
Mam nadzieję.

wtorek, 6 listopada 2012

wtorek, 6 listopada 2012

W związku z coraz bardziej nieuchronną przerwą w tuptaniu (ziiiimnooo!), w oczekiwaniu na magiczny moment, kiedy to położę się spać jako ja, a wstanę jako G. I. Jane, będę w stanie machnąć dwa mordercze miesiące Insanity, a potem do siedemdziesiątki będę cieszyć się ciałem greckiej bogini, postanowiłam znaleźć sobie jakiś miły program ćwiczeń, który nie wymaga kondycji komandosa, jest przyjemny, a przy okazji robi też przyjemne rzeczy z szeroko pojętym człowiekiem. No i przede wszystkim nie zabija.

Doszedłszy do bardzo naiwnego wniosku, że miliony amerykańskich grubasów nie mogą się mylić - wesoło się gibiesz, kręcisz dupką, cała robota robi się sama i w rezultacie zostajesz byłym amerykańskim grubasem, czyż to nie piękne? - odpaliłam Hip Hop ABS. I zaczęłam wietrzyć podstęp. Owszem, zabawa przednia (a teraz wszyscy, którzy mnie znają, usiłują zwizualizować sobie ciotkę pro dylającą do Pussycat Dolls - można rżeć), ale przecież nie po to zwalczyłam wewnętrznego niechcieja gardzącego wszelką aktywnością fizyczną, by nauczyć się paru kocich ruchów, tak? Skoro - jak obiecują - mam się dorobić deski do prasowania na brzuchu, nie powinno być chyba aż tak łatwo i bezboleśnie, hę? Od samego początku coś mi tu straszliwie pośmierdywało.

Jak się okazało, miałam rację. Otóż Hip Hop ABS to wstrętne, szachrajskie preludium do Insanity - tym bardziej paskudne, że w zdradziecko miłym i luzackim opakowaniu, co odkryłam już w drugim tygodniu swojej przygody z nim. Wprawdzie program sam w sobie nadal jest całkiem przyjemny, aczkolwiek potu jest już zdecydowanie więcej niż na początku i niepokojąco często zaczyna pojawiać się w nim tyrtejskie wezwanie "dig deeper!" (brzmi znajomo?). A im dalej w las, tym gorzej, w związku z czym z każdym dniem rośnie we mnie coraz potężniejsza niechęć do radośnie pląsającego pana Shauna. Przypuszczam, że w połowie przyszłego tygodnia znienawidzę go już do szczętu.
A to oznacza, że mentalnie jestem coraz lepiej przygotowana do Insanity - jak dowodzą ci, co to przeżyli, Pure Cardio na napędzie innym niż pure hate zrobić nie sposób. Zaczynam ich coraz bardziej rozumieć. Serio.

czwartek, 1 listopada 2012

czwartek, 1 listopada 2012

- Wiesz, ja chyba z wiekiem coraz gorzej znoszę zimno i niskie temperatury.
- Bo ich nie lubisz i od razu jesteś uprzedzona.
- Jak można lubić coś, co jest tak paskudne? Okutałam się, a mimo to jest mi zimno od wewnątrz, i czuję się jak szczeniak - mam zimny, mokry nos i mam ochotę wszędzie sikać.

Wspominałam już, że nie cierpię zimna, a optymalne temperatury zaczynają się dla mnie od plus dwudziestu w górę?

Jedyny plus: it's grzane wino time! :]

środa, 31 października 2012

środa, 31 października 2012

Układamy się do snu.

Konku: No i gdzie mi tu wierzga tą grzywą? Ustali raz, jak grzywa leży, a nie mi się tu krząta.

Sypiam z Panią Halinką! :D

sobota, 27 października 2012

sobota, 27 października 2012

Jak postanowiłam, tak też uczyniłam - opuściłam wczoraj przyjazne rodzinne strony, wsiadłam w mobilną fińską saunę sponsorowaną przez Polskie Koleje Państwowe, dzięki której, jak przypuszczam, problemy z krążeniem nie grożą mi nie tylko w tym, ale i siedmiu następnych wcieleniach, a potem ochoczo dałam się powitać Konkubentowi.

Powitanie zawierało m.in. australijskie czerwone wytrawne, pieczoną dynię, najlepsze na świecie masło czosnkowe, sery, oliwki i pomidory z mozzarellą, więc wnioskuję, że trochę się za mną stęsknił.



*

Otworzywszy oko, przy łóżku zobaczyłam to:


- Za szybko się obudziłaś - usłyszałam. - Szarlotka będzie za godzinę.

Tak. Mój chłopiec rozpoczął sobotę z przytupem, od upieczenia szarlotki (!).

Zaczynam podejrzewać, że w ten oto subtelny sposób, rozpuszczając mnie do granic przyzwoitości, usiłuje stopniowo przygotować mnie na informację, że od jakiegoś czasu posiadam wyjątkowo rozłożyste poroże. Albo że ma gdzieś na boku jakieś nadprogramowe potomstwo. Ewentualnie, że woli kozy. Innego wytłumaczenia nie widzę.

Czuję się tak bezwstydnie rozpieszczona, że już bardziej nie można. 

wtorek, 23 października 2012

wtorek, 23 października 2012

Mój pies został lokalnym celebrytą.
Fakt, że od lat był doskonale znany wśród wszystkich miejscowych właścicieli psów, to akurat żadna nowina - jego sława największego bandyty w okolicy, który, mimo kurduplowatego wzrostu, nie zmarnuje żadnej okazji, by obszczekać owczarka niemieckiego, rottweilera czy inszego husky’ego, od dawna go wyprzedza. Teraz jednak znają go także nie-psiarze, w związku z czym nie ma spaceru, by ktoś życzliwie nie zagadnął: "Czy ten piesek jest chory? Ma taki smutny pysk", "Ten piesek musi być już chyba bardzo stary, bo tak wolno człapie", "A czemu ten piesek taki smutny?".

Tymczasem "piesek" za kilka miesięcy skończy siedemnaście lat, co oznacza, że jako człowiek już dawno przekroczyłby setkę, w żadnym wypadku nie jest smutny i póki co nie wygląda, jakby dokądkolwiek się wybierał, a już na pewno nie do psiego nieba. Skrycie podejrzewamy zresztą z Rodzicielką, że trafił nam się magiczny chowaniec, a jego skrzętnie ukrywanym skillem jest nieśmiertelność, ewentualnie, że bardzo wziął sobie do serca rekord niejakiego Blueya i postanowił go przebić (dwadzieścia dziewięć lat, pięć miesięcy i siedem dni).
Gdyby jednak któregoś razu doszedł do wniosku, że jego życie było na tyle długie i udane, że czas najwyższy na jakąś zmianę, wcale się nie zdziwię, jeśli mieszkańcy miasteczka postawią mu na rynku pomnik dla zasłużonego obywatela. Był Szarik, był Lampo, co jeździł koleją, była Łajka, będzie i Korek. A co.

sobota, 20 października 2012

z pamiętnika pokracznego tuptacza - sierpień-październik 2012

6 sierpnia
Paramparam! Nadejszła wiekopomna chwila: oto ciotka pro - niekwestionowana królowa leniwych śmierdziuchów i największy flak wśród wszystkich sflaczałych flaków - w pełni świadoma swych poczynań - przebiegła dwa kilometry. Nie cięgiem, rzecz jasna, jeno z przerwami na dziarski marsz - w sumie kolejne dwa kilometry - co nie jest zbyt imponującym wynikiem, ale biorąc pod uwagę fakt, że nic się nie zmieniło i bieganie nadal stanowi absolutnie najkoszmarniejszą formę aktywności fizycznej, jaką zdarzyło się wymyślić ludzkości na przestrzeni dziejów, i tak uważam, że jest to podniosłe wydarzenie warte odnotowania. Co niniejszym czynię.


8 sierpnia
Kolejne dwa kilometry za mną (plus drugie tyle marszu). Nadal mam poważne wątpliwości, czy w ogóle lubię biegać (jestem za to niemal pewna, że nie cierpię, po prostu nienawidzę pierwszych ośmiuset metrów), ale ponieważ się zawzięłam, eksperyment trwa. Przynajmniej dopóki nie znajdę lepszego, zgodnego z prawem i bezpiecznego dla bliźnich, sposobu na spożytkowanie nadmiaru frustracji i paskudnej energii. A co moje dupsko na tym skorzysta, to jego.


10 sierpnia
Mało chwalebna prawda jest taka, że jedynym powodem, dla którego mimo deszczu wychynęłam dziś z domu, żeby pobiegać, była wizja mojego własnego tyłka - to znaczy próba wizualizacji, jaki będzie przepiękny, jeśli się zawezmę i zrealizuję plan minimum, który sobie założyłam, by znaleźć ostateczną odpowiedź na pytanie "Czy ciotka pro i bieganie są kompatybilne?"*.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że własna dupa to nieszczególnie szlachetna motywacja, ale za to skuteczna - poszłam. Pierwszy tydzień z dziesięciu za mną, huhu!

Z obserwacji początkującego pokracznego tuptacza poczynionych dziś: truchtam trzy minuty cięgiem, nie sapię już jak radziecka lokomotywa - bardziej jak mały parowozik, jest progres!, przestałam tracić całą energię na przekonywanie własnego organizmu, że wyplucie płuc tudzież nagłe omdlenie nie jest dobrym pomysłem, oraz próby wyjaśnienia wszystkim swoim kończynom, że nie powinny się rozjeżdżać, gdyż wskazane jest, by nawiązały w miarę zgodną współpracę, powoli łapię rytm - oczywiście na tyle, na ile pozbawiony elementarnej koordynacji ruchowej ciapciak jest w stanie go złapać, nadal uważam, że pierwszy kilometr jest beznadziejny, drugi natomiast jest już całkiem przyjemny.

I generalnie cała ta zabawa chyba powoli zaczyna mi się podobać.

Omatko, ja naprawdę to napisałam?


* Dopuszczam tylko dwie możliwe odpowiedzi:
- "Panie, daj pan spokój!" - doszedłszy do takiego wniosku, z czystym sumieniem będę mogła porzucić tę formę aktywności fizycznej, by nigdy, przenigdy do niej nie powrócić - próbowałam!,
- "Ależ jak najbardziej" - po poczynieniu przeze mnie takiego odkrycia świat z pewnością stanie się piękny, a ja zgrabna i gibka, a potem potruchtam radośnie przez ukwieconą łąkę w stronę zachodzącego słońca. Czy coś.


26 sierpnia
Amerykańskie filmy okrutnie kłamią. To nieprawda, że po bieganiu człowiek wraca do domu z seksownie przepoconą koszulką, na której pod szyją wykwita mu interesujący, wilgotny, trójkątny deseń. Że wprawdzie brak mu tchu, ale jest to bardzo estetyczna beztchowość, wprost prosząca się o to, by zerwać z ponętnego biegacza ten z lekka nieświeży przyodziewek i skłonić go do aktywności fizycznej nieco innego rodzaju - teraz, zaraz, natychmiast, już. I że ogólnie człowiek prezentuje się tak, jak opisywali to Chandler i Joey w "Przyjaciołach": "Piękni ludzie biegną".


Bullshit. Nie wiem, czy to kwestia szerokości geograficznej, klimatu (może hasając po kalifornijskich plażach, człowiek poci się inaczej, po amerykańsku?), braku gustownej czerwonej bojki i galotów czy jeszcze inszego splotu niesprzyjających okoliczności, ale czas powiedzieć to głośno: ten mokry trójkąt pod szyją, podobnie zresztą jak generalna ponętność, to jedna wielka ściema. Pocę się w krzywe plamy i mam czerwoną paszczę, czuję się oszukana. Ot co.

A w ogóle to:


Dokładnie tak.


28 sierpnia
Moją najnowszą bolączką-dziwactwem są aktualnie łydy. Nie byłabym przecież sobą, nie posiadając żadnego powodu do marudzenia, a ponieważ moje radosne, pokraczne tuptanie powoli zaczyna dawać całkiem przyjemne efekty w postaci zaniku boczków, podejrzewam, że niebawem i mój tyłek-który-widać-z-kosmosu przestanie być nieustającym źródłem inspiracji do kreatywnego narzekania. Starając się zawczasu zapełnić jakoś tę pustkę, musiałam znaleźć sobie jakąś część ciała, na którą w wolnych chwilach mogłabym trochę pozłorzeczyć. I znalazłam - łydy!
Nie mogę bowiem oprzeć się paskudnemu wrażeniu, że z dnia na dzień - mimo, że wzorowo się rozciągam - te mendy się powiększają. A takie mi się zawsze wydawały niewinne i zupełnie nieszkodliwe. Tymczasem nic bardziej mylnego. Wystarczyło kilka przebieżek i proszę, pokazały swoją prawdziwą naturę - naturę, w której (o zgrozo!) leży dążenie do nienaturalnego rozrostu.

Konkubent, przyzwyczajony do moich dziwactw i urojeń, oczywiście zbagatelizował problem, ale ja jestem niemal przekonana, że dziesięciotygodniowy plan skończę z łydą gladiatora. Toteż na wszelki wypadek uprzedziłam go, że gdyby któregoś dnia po powrocie z pracy zastał w naszym domu wielkołydziastą postać, drącą się gromko: "I am Spartacus!", to nie pieprznięty włamywacz, tylko ja, we własnej osobie. Nieszczególnie się przejął.

Czuję się nierozumiana, idę ćwiczyć okrzyki:




3 września
Tydzień piąty pokracznego tuptania przywitałam pełną gotowością do posikania się ze szczęścia. Spontaniczny poranny pomiar wykazał osiemdziesiąt dziewięć centymetrów w biodrach i sześćdziesiąt cztery w talii - łomatkobosko, w życiu nie miałam takich wymiarów (powiedziałabym, że w podstawówce, ale w siódmej-ósmej klasie ważyłam jakieś dwadzieścia kilo więcej niż teraz, więc musiałaby to być jakaś bardzo wczesna podstawówka)!

Niniejszym pełna skruchy odszczekuję wszystko, co mówiłam dotąd na temat bezsensownego przebierania odnóżami w celach rekreacyjnych. Ta aktywność naprawdę ma sens! Nawet jeśli przyświeca jej tak niska (by nie rzec: dupna) motywacja jak myśl o własnym tyłku (połączona z jeszcze mniej szlachetną, cichą determinacją, że skoro się zawzięłam, skończę, co zaczęłam, choćby miał mnie szlag trafić). O!


5 września
Uwaga, pokraczny (chociaż dzisiaj rzekłabym nawet: całkiem rączy) tuptacz wydaje ryk tryumfu: ROOOAAAAR! Już.

Piętnaście minut cięgiem!
Hell fuck yeah, przebiegłam "Teleexpress"!


12 września
- Znam staro-cerkiewno-słowiański i oboje znamy łacinę, to daje nam całkiem niezłe możliwości emigracji.
- Dokąd na przykład?
- Eeeee... Do Ameryki Łacińskiej?
- I znowu dochodzimy do twojego biegania i Rio.
- No. Słuchaj, to ma sens: może jako utytułowany sportowiec mogłabym poprosić dla nas o azyl?
- Chyba utytłany.


21 września
Powoli zacieram ręce na myśl o nagrodzie, którą postanowiłam sobie zafundować po skończeniu dziesięciotygodniowego planu. Wymyśliłam, że kupię sobie porządne buty do biegania. O.

Wiem, każdy szanujący się biegacz powinien mnie teraz natrzaskać włochatą witką za to wyznanie, bo jakże to tak, o zgrozo, od prawie dwóch miesięcy ganiać bez butów, uważam jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Na samym początku tuptaczego eksperymentu całkiem rozsądnie doszłam bowiem do wniosku, że skoro zabieram się za niego z silnym przekonaniem, że ludzkości nie udało się dotąd wymyślić bardziej beznadziejnej aktywności fizycznej niż bezsensowne przebieranie odnóżami, i nie mam pojęcia, czy lubię ją choćby w najmniejszym stopniu, idiotycznie byłoby inwestować w jakiekolwiek oprzyrządowanie. W końcu obuw do biegania, jak sama nazwa wskazuje, bywa dość przydatny, pod warunkiem, że się biega, nie?
A ponieważ nie ma sensu dłużej temu zaprzeczać: bieganie jest super!, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie sprawię sobie swoje zasłużone, wyczekane butki.
Co jest kolejnym dowodem na to, że świat niechybnie zmierza ku końcowi. Na bank.


23 września
TRZYDZIEŚCI MINUT! Iiiiihaaaaa!


1 października
W ramach walki z jesienną melancholią wychynęłam na wieczorne tuptanie. Pieruńsko mi się nie chciało, wymyśliłam nawet co najmniej tuzin bardzo wiarygodnych wymówek, by zostać w przytulnej chałupie, zamiast snuć się bez sensu gdzieś po ciemnicy, ale później, po głębokim namyśle, uznałam, że albo się zmotywuję i zwlokę dupsko, albo zabunkruję pod kocem z książką i żelkowymi wegemisiami (chrupek niestety na stanie brak), a potem będzie mi przykro.
Nie chciałam, żeby było mi przykro, więc poszłam. Co okazało się bardzo dobrym pomysłem - nie wiem, jak to działa, niewykluczone, że podczas tuptania mózg zalewają mi endorfiny czy jakieś insze podejrzane substancje, toteż moja percepcja jest wówczas okrutnie pokrzywiona, ale jesień obserwowana w trakcie wieczornych przebieżek wydaje się dużo bardziej przyjazna niż ta oglądana za oknem. Zawiera nawet jeże - w zeszłym tygodniu spotkałam jednego, miał bardzo sympatyczny ryjek - a do tego pięknie pachnie - liśćmi, ziemią, wilgocią i czymś przyjemnie kręcącym w nozdrzach, bliżej nieokreślonym, bardzo jesiennym.

Ostateczny wynik: 47 minut cięgiem (plus parę szybszych zrywów), na luzie, bez potrzeby zdecydowanego umarcia i wyplucia wnętrzności. Hell yeah! Następny cel: godzina.


2 października
"Ciotka pro wieszczy, że koniec świata niechybnie się zbliża", odcinek tysiącpińcetóśmsetny.

Gdyby ktoś zastanawiał się, czym kończy się wypuszczenie takiego dzikusa jak ja na mały szoping, usłużnie podpowiadam: nędzą. Rzekłabym, że spłukałam się w stylu iście babskim, ale gwoli sprawiedliwości zaznaczyć należy, że to nie do końca prawda. To znaczy owszem, spłukałam się*, w zamian za portrety kilku martwych królów z autografem NBP dali mi obuw i przyodziewek, ale był to obuw i przyodziewek z gatunku bardzo potrzebnych, naprawdę (taa, czy jakakolwiek kobieta, wracając z zakupów, twierdzi inaczej?).

Po pierwsze: mam wreszcie prawdziwe buty do biegania. Ihihi!



Po drugie: w ramach autoprezentu przedimieninowego sprawiłam sobie bardzo gustowne termogaloty, bo w moich lichych legginsach odrobinę marznie mi już tyłek.
(Tu następuje chwila przerwy na małe gradobicie, monsunowy deszczyk i parę wstrząsów sejsmicznych - zakup termogalotów z całą pewnością JEST jednym ze zwiastunów końca świata, na bank).

Jutro zamierzam sprawdzić, jak sprawują się te sprawunki. Po kilku tuptach po sklepie nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że nowe butki kocham już całym sercem - choćby dlatego, że nie są starymi adidaskami - natomiast galoty mają sporą szansę stać się moim prywatnym źródełkiem nieustannej radości. Poza tym, że wyglądam w nich jak skrzyżowanie bardzo poważnej, profesjonalnej tuptaczki z niskobudżetową wersją Kobiety-Kota (buehehe!), bardzo ucieszył mnie też fakt, że według ich producenta rozmiar 36 to XS. Wżeram czekoladę, patrzę na metkę i od razu mi weselej. Ha.


* Biorąc pod uwagę permanentny przeciąg na moim koncie, nie ma czemu się dziwić - czynność spłukiwania się przy takich parametrach trwa bardzo krótko i charakteryzuje się umiarkowaną intensywnością w nabywaniu dóbr.


14 października
Korzystając z pięknych okoliczności przyrody i rozległych terenów, po których można tuptać, z silnym wyrzutem po mordzie z powodu tygodniowej przerwy wieczorem grzecznie wskoczyłam w swoje samoniosące butki. Pierwsza godzina cięgiem za mną. Dumnam z siebie jak diabli.


20 października
Dziesięć kilometrów! HELL FUCK YEAH!

Bardzo umowny i pieruńsko niedokładny pomiar wykazał jakąś godzinę dziesięć lub coś koło tego. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle, podejrzewam, że szału nie ma, ale nieszczególnie mnie to obchodzi - przeżywam właśnie potężny szok tlenowy i jestem za bardzo odurzona oszałamiającymi kolorami okolicznych siół i lasów, by przejmować się takimi pierdołami. Przy całej swojej niechęci do jesieni muszę przyznać, że ta dzisiejsza jest naprawdę obłędna. I wprost stworzona do tuptania.

środa, 17 października 2012

środa, 17 października 2012

Głęboko wierzę, że większość ludzi ma czasem w życiu takie chwile, gdy marzy o tym, by zostać mordercą. Lub przynajmniej wesołym oprawcą.
Ja na przykład lubię sobie wizualizować, jak okładam piśmiennych inaczej aŁtorów słownikiem synonimów. Albo ortograficznym. A potem wbijam im dywiz pod żebra, gmyram, docieram do migdałków i dla pewności zdzielam raz czy dwa twardą spacją przez łeb. Tak profilaktycznie, żeby więcej nie wpadło mi do głów, że mogliby cokolwiek napisać.

Po takiej małej, wyimaginowanej rzezi od razu czuję się spokojniejsza. I dużo bardziej lubię swoją pracę.



A z innej - niech żyją praktyczne prezenty!



Mam termoforek-pingwinka, mam ubranko na kubek z guziczkiem, żadna jesienno-zimowa zamzoła już mi niestraszna. Ha.

czwartek, 27 września 2012

czwartek, 27 września 2012

Dzierżawiona od Pani Mamy Konkubenta blacha do muffinek oficjalnie stała się moją własnością. Pani Mama uznała, że należy mi się, choćby przez zasiedzenie.

- Zaskłotowałaś muffownicę! - zapiał radośnie Konkubent.

Punk! Rozbrat! Anarchiaaa! :D


PS. Za pomocą swojej starej-nowej, zaskłotowanej muffownicy upiekłam już przekozackie muffinki gruszkowe z miodem gryczanym. Co prawda, żeby zachować fason, powinnam zmajstrować je w wersji vegan-freegan-raw-slow-anarchy-amish-łokurwa-tru - a właściwie powciskać do gniazd muffownicy surowe gruszki i poczekać, aż same zdecydują, kim chcą być, jak dorosną - ale ponieważ to mój pierwszy zaskłotowany obiekt w życiu, wspaniałomyślnie sobie wybaczam. Wyszły pycha.

niedziela, 23 września 2012

niedziela, 23 września 2012

Upodobania kulinarne niewyczerpanym źródłem zdziwień i zaskoczeń, nawet po latach wspólnego trzaskania garami.

Po lokalnej wojence maślanej (nic się nie zmieniło, nadal należę do frakcji twardomaślanej) oraz nieudanej próbie znalezienia odpowiedzi na filozoficzne pytanie o jedyną słuszną naturę pomidorówki (z makaronem, do kroćset fur beczek!) zarzewiem konfliktu stała się dychotomia "chrupiące" vs. "rozciapciane".

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że żyję z kulinarnym psychopatą, lubiącym rozmiękłe grzanki w zupie i rozbabrane, tonące w mleku płatki. Przecież powszechnie wiadomo, że konstytutywną cechą grzanek jest ich chrupkowatość, w związku z czym wyżera się je z zupy, zanim zdążą ją utracić, a płatki (albo jeszcze lepiej: musli) je się z jogurtem naturalnym, a nie z mlekiem (ble!), właśnie po to, żeby nie namokły i nie zamieniły się w breję, heloł!
Może jeszcze jedzone w dzieciństwie sucharki na mleku nie były najsmaczniejsze, kiedy w środku pozostawały lekko twardawe, hę?

środa, 19 września 2012

środa, 19 września 2012

Nie zostaniemy szafiareczkami prowadzącymi wspólnego blogaska o modzie i urodzie. Mamy za duży problem z ustaleniem właściwości przyodziewku.

- Wyprałem twoją bluzę.
- Którą?
- Tą taką… nie parchatą…
- Mraziatą?
- Nie. Prs… psr…
- Pstrokatą?
- O właśnie, pstrokatą.

Bluza jest ciemnoszara, z białymi, niebieskimi i różowymi napisami. Ale grunt, że nie jest parchata. ;)

niedziela, 9 września 2012

niedziela, 9 września 2012

Po dłuższym namyśle wiem już, dlaczego taka beznadziejna ze mnie szwaczka, a moje umiejętności kończą się na przyszyciu guzika, przyfastrygowaniu nogawki i względnie prostym przytwierdzeniu naszywki do dowolnego elementu przyodziewku, zaś własnoręczne zmajstrowanie kuchennej kieszonki na drobiazgi urasta do rangi wyczynu na skalę światową. Ano dlatego, że nikt nigdy nie nauczył mnie szyć. Byłam dzieckiem zaniedbanym, a do tego otoczonym przez ludzi małej wiary, ot co!

Zarówno pani od techniki - przedmiotu, który w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku usiłował wprowadzić bachorzęta m.in. w arkana sztuki machania igłą i oplątywania się nitką - jak i moja własna matka (nawiasem mówiąc, wybitnie uzdolniona w dziedzinie szeroko pojętego szycia i dziergania) bardzo szybko porzuciły wszelkie próby przyuczenia mnie do zawodu szwaczki, uznając mnie za przypadek kompletnie nierokujący. Co w pewnym sensie było prawdą, żadna z nich nie wpadła bowiem na to, że instrukcja operowania igłą stworzona przez praworęcznych dla równie praworęcznych w dziecku leworęcznym, robiącym wszystko na odwrót, budzi co najwyżej frustrację i grozi poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. A wystarczyło nie pokrzykiwać "Nie tak!", "Nie w tę stronę!", "Jak ty trzymasz tę igłę?", "Nie tą ręką!", pozwolić dzieciakowi dłubać od prawej do lewej (swoją drogą pisanie od prawej do lewej też miałoby zdecydowanie więcej sensu - czemuż, ach czemu nie urodziłam się w Japonii?) i byłaby ze mnie krawcowa światowej sławy…

...a tak mam tylko misia… tfu, żyrafkę i kieszonkę na miarę naszych możliwości. Uważam, że to bardzo ładna kieszonka. Tylko zdjęcie brzydkie.

piątek, 17 sierpnia 2012

piątek, 17 sierpnia 2012

Popełniłam czyn karygodny, za który wszystkie głosicielki teorii, jakoby mężczyzna nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie powinien oglądać swej partnerki bez makijażu i zamiast tego żyć w błogim przeświadczeniu, że jej kobiece piękno to zasługa Matuś Natury hojną ręką rozdającej dobrości wszelakie, prawdopodobnie wytarzałyby mnie w smole, pierzu i kocim żwirku - nałożyłam na paszczę maseczkę z zieloną glinką, malowniczo zmieniającą kolor z zielonkawobłotnistego na trupkowaty. A ponieważ godzina jest zbyt późna, by na tę intencję zafundować Konkubentowi czasową eksmisję albo przynajmniej dać mu na kino, biedny chłop, chcąc nie chcąc, musi mnie oglądać.

Konkubent, po dłuższym milczeniu: Na swój sposób to jesteś nawet piękna...
ja: Coś jak gnijąca panna młoda?
K: Tak, to właśnie to. Takie burtonowskie piękno.
I po chwili namysłu: To w sumie niezłe określenie. Burtonowskie piękno, rubensowskie kształty…

To pisałam ja - pro z sinym pyskiem, na swój sposób piękna. Tak po burtonowsku.

piątek, 3 sierpnia 2012

piątek, 3 sierpnia 2012

Uwaga: Ponieważ poniższy wpis zawierać będzie wątki sportowe, uprasza się, by traktować go szczególnie niepoważnie. Nie jest wszak tajemnicą, że autorka do zapalonych kibiców nie należy, ale kompletna ignorancja nie przeszkadza jej w obserwowaniu sportowych zmagań i czerpaniu z tego całego mnóstwa uciechy. Firma dziękuje za uwagę i z góry przeprasza miłośników sportu za herezje, które zamierza wygłosić.

Rodzicielka ma do mnie żal, że zepsułam jej całą przyjemność z oglądania siatkówki. A ja tylko niewinnie zapytałam, dlaczego przez cały czas trwania meczu zawodnicy non stop się poklepują i czy nie dałoby się czegoś z tym zrobić.

Bez kitu, rozumiem radosne uściski po meczu, po wygranym secie albo szczególnie udanej akcji, ale ci goście robią to po każdym zdobytym punkcie! Litości! Nawet mój umiarkowanie rączy matematycznie umysł jest w stanie błyskawicznie to obliczyć: zakładając, że zwycięska drużyna rozgromi przeciwników w trzech setach, to minimum siedemdziesiąt pięć poklepywań w ciągu meczu. Dodajmy do tego przerwy regulaminowe, przerwy techniczne na szybkie połajanki od trenera, zmiany zawodników, podczas których też obowiązkowo ktoś kogoś klepnie, i mamy prawdziwy obraz siatkówki: sportu, w którym piłka stanowi tylko pretekst do poklepywania się z kumplami (nawiasem mówiąc, bardzo podobna zasada posługiwania się piłką jako przykrywką rządzi futbolem amerykańskim, tyle że tam chodzi o jeden wielki kocioł i naparzanie się z przeciwnikami).

Żeby było jasne: nie mam nic przeciwko poklepywaniu się. To znaczy osobiście nie znoszę - nie cierpię, kiedy ktoś narusza moją przestrzeń, źle się czuję w towarzystwie ludzi, którzy mają potrzebę zachowywania ciągłego kontaktu fizycznego i na przykład podczas rozmowy bez przerwy dotykają mojego ramienia czy nachylają się, jak na mój gust, stanowczo za blisko - ale rozumiem, że nie wszyscy są tak niedotykalscy i nie wszystkim musi to przeszkadzać. Częstotliwość, z jaką poklepują się siatkarze, każe zresztą przypuszczać, że oni autentycznie to lubią - mnie przed końcem pierwszego seta trafiłby już szlag i pogryzłabym członków własnej drużyny. Nie pojmuję tylko, dlaczego pozwala się na takie marnotrawienie czasu - przecież poklepywanie się po każdym zdobytym punkcie okropnie wydłuża czas trwania meczu! Punkt, klep, punkt, klep, punkt, klep, i tak przez minimum trzy sety. Czy nie dałoby się tego jakoś skrócić?

(Na przykład w ogóle rezygnując z piłki i zdobywania punktów, bo, jak wynika z moich ostatnich obserwacji, najwyraźniej nie o to chodzi w siatkówce).

*
Ja natomiast mam aktualnie ogromny żal do Federera, że tak okropnie się guzdrał, w związku z czym Eurosport, zamiast pokazywać moją ulubioną ostatnio dyscyplinę sportu, raczył mnie transmisją tenisa. Przykro mi.

Przy okazji tegorocznej olimpiady zupełnie nieoczekiwanie odkryłam bowiem, że uwielbiam podnoszenie ciężarów. Szczególnie w wydaniu kobiecym. Męskie, owszem, też jest fajne - wystarczy spojrzeć na te ich rozkosznie zrolowane kolanka i od razu człowiekowi robi się weselej - jednak kobiece bezapelacyjnie rządzi. A żeby było jeszcze radośniej, w każdej, absolutnie każdej kategorii wagowej prędzej czy później na pomoście zawsze pojawia się zawodniczka, która zawodniczką w żadnym wypadku być nie może, bo nie wygląda, przychodzi, podnosi jakiś niebotyczny ciężar i sobie idzie.

Nie chcę niepotrzebnie siać paniki, ale czy nikt nie zauważył, że po Londynie od paru dni krąży jakiś Brzydki Zły Pan, Który Chce Coś Podnieść? Trochę to niepokojące.

*
Kolejna zagwozdka olimpijska, tym razem najwyższej wagi, bo dotycząca mojego ulubionego sportu, jakim jest podnoszenie ciężarów: Czy ktoś mógłby uprzejmie wyjaśnić ignorantce, dlaczego w pomoście jest dziura i do czego służy?

Przyglądałam się wielokrotnie i jestem pewna - tam jest dziura. Przykryta jakąś szybką czy czymś, ale dziura jak w pysk dał. O:


Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasuwa i wydaje się całkiem logiczna, to ta, że otwór ma szczególne znaczenie praktyczne, jeśli zawodnik płci dowolnej (lub Brzydki Zły Pan, Który Chce Coś Podnieść) wyznaje zasadę "zesram się, a podniosę", ale podejrzewam, że nie do końca o to chodzi. Jakieś pomysły?

czwartek, 26 lipca 2012

czwartek, 26 lipca 2012

Zachęcona ostatnimi kuchennymi poczynaniami Konkubenta, obudziłam w sobie eksperymentatorskiego ducha. W efekcie czego właśnie raczę się mrożoną kawą z mlekiem sojowym i wegańskim miodem. Chociaż i tak nie przebije dzisiejszego śniadania mistrzów - zimniutka owsiana na mleku sojowym z wiórkami kokosowymi, którą nafutrowałam się po dziurki w nosie. Mrrr.

Po raz kolejny stwierdzam, że cudownie jest mieć w chałupie obłąkanego kuraka domowego - mleka domowej roboty ci u nas dostatek, pieczarkowo-porowego pasztetu z okary też (no dobra, sporo go ubyło, ale to dlatego, że jest tak pieruńsko dobry!), a jeśli bakterie się zadomowią, niebawem powinien być z tego sojowy kefir. I pokątna spółdzielnia przetwórstwa warzyw i owoców - nie jestem wprawdzie przekonana, czy pomysł kiszenia bobu i fasolki szparagowej jest aby na pewno dobry (dwa kamionkowe garnki aktualnie sterczą dumnie w kuchni - próbowałam i mam dysonans poznawczy, bo każde kiszone warzywo smakuje mi jak kiszone ogórki, choć obruszony twórca obstaje przy tym, że się nie znam), ale w związku z tym, że Konku dorobił się w końcu bardzo profesjonalnie wyglądającej suszarki, zadowolę się zdecydowanie bezpieczniejszym jadłem suszonym. Przynajmniej będzie mniej ogórkowe w smaku.
W każdym razie zimę na pewno przetrwamy. My i wszyscy pobratymcy Konkubenta:

poniedziałek, 23 lipca 2012

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ręka w górę, kto z Was ma w zanadrzu swoją Prywatną Listę Ulubionych Słów? Takich, których używa szczególnie często, z wyjątkową lubością; takich, które go szczególnie cieszą lub bawią? Albo inaczej: czy jest ktoś, kto takiej listy nie posiada?

Moja, jak można się łatwo domyślić, biorąc pod uwagę werbalne wygibasy, jakie niekiedy zdarza mi się wyczyniać, jest długa. I ostatnio pojawiło się na niej kilka nowych pozycji. To znaczy nie tak całkiem nowych - znane mi były już wcześniej, tylko dotąd ich piękno jakoś mi umykało. Postanowiłam zatem to nadrobić.

Jednym ze słów, które szturmem wdarło się na Listę Tych Ulubionych i aktualnie zajmuje na niej czołową pozycję, jest przecudowny czasownik nafutrować (wraz z całą resztą utworzonych od niego części mowy). A przypomniał mi go pan Andrus swoim przekładem fragmentu wierszyka "Chory kotek" na gwarę przestępczą:

Miauczyński był chory i w pryczy garował
I przyszedł ojojek: - Coś się nafutrował?

ja: Myślę, że teraz przez jakiś czas będę nadużywać słowa "nafutrowany".
Konku: Wiem.
ja: Za jakiś czas mi przejdzie i znajdę sobie jakieś nowe, fajne słowo.
Konku: No. Musisz je po prostu obsikać językowo.

Dokładnie tak. :]

Zaprawdę, powiadam wam - ubodzy ci, którzy, ze słów użytek robiąc, ślepi są na ich kształty. W całym językowym bogactwie istnieją bowiem takie skarby, które zapewniają rozrywkę na długie godziny, zaś ich niekwestionowanym królewiątkiem jest wyraz od dawna znajdujący się w ścisłej czołówce moich ulubionych. A imię jego łakocie. Prawda, że brzmi cudnie?

W całym jego uroku czai się jednak pewne drobne, acz piekielnie istotne niedomówienie. Autorytet w postaci Uniwersalnego słownika języka polskiego PWN powiada, że "łakocie" to dokładnie to samo co "słodycze", ja jednak czuję się w obowiązku zaprotestować. Owszem, bez żadnych obiekcji jestem w stanie przystać na to, że czekolada, batoniki, żelkowe misie czy wafelki słodyczami istotnie są, w przypadku ciasta mam już jednak pewne wątpliwości. Co więcej: jestem, rzecz jasna, gotowa uwierzyć, że zdarzają się i tacy popaprańcy, dla których największym poobiednim przysmakiem są kabanosy, czy jednak kabanosy jedzone w formie deseru stanowiącego ukoronowanie całego kulinarnego aktu to także słodycze? A przegryzane pokątnie kawałki żółtego sera? Grzybki w occie? Pierożki z mięsem, wieńczące ucztę niczym swoista wisienka na torcie? A skoro już o niej mowa - jak to jest z wisienkami? Czy owoce to też słodycze?

Otóż, mili państwo, mam teorię. Wszystkie wyżej wymienione produkty spożywcze - drobne przysmaki, niewinne przegryzki i dające piekielne zadowolenie kulinarne grzeszki - to produkty mieszczące się w o wiele bardziej pojemnej znaczeniowo kategorii "łakocie". Dokładnie tak. Łakociami są cukierki, czekoladki, ciasteczka, ale i zrazy z cebulką, jeśli taka wola konsumującego. Łakocie to pianki, żelki i rodzynki w czekoladzie, a jednocześnie papryka konserwowa, kiełbasa śląska, tofu, dżem truskawkowy i kiełki. Bo synonimem "łakoci" nie jest słowo "słodycze" - znak równości postawić należy raczej między łakociami a terminem "pyszności". Bo łakocie nie są słodkie, ale po prostu pyszne - to właśnie stanowi ich główną, konstytutywną cechę - i żaden słownik nie wmówi mi, że jest inaczej.

Podobnie rzecz ma się z pieczystym - słowem, które bez wątpienia zaliczyć można do wielkich semantycznych katastrof. Wspomniany wyżej słownik twierdzi bowiem, że pieczyste to pieczone mięso, ale na to - nie tylko jako roślinożerca, ale i smakosz ładnych słów - absolutnie przystać nie potrafię. Bo co w takim razie z fantastycznymi kulebiakami z kapustką i grzybami? Co z pirogiem biłgorajskim? Gdzie w tym wszystkim miejsce na roladę marchwiową i pasztet warzywny produkcji Konkubenta? A domowy chlebek z chrupiącą skórką? Czy on również nie powinien zająć poczesnego miejsca pośród tych pieczonych cudowności?

Zastanówcie się nad tym, drodzy czytelnicy i konsumenci. Co widzicie, myśląc: "pieczyste"? Czy aby na pewno udziec jagnięcy, schabik i indyka? Czy z pieca, który natychmiast staje wam przed oczami, nie wyłania się aby chlebuś? Kulebiaczek? Jakaś drożdżowa roladka z mnóstwem pyszności (by nie rzec: łakoci) w środku? Mnie się wyłania. I właśnie dlatego protestuję przeciwko tak barbarzyńskiemu zagarnianiu pięknego słowa, jakim jest pieczyste, przez złych mięsożerców. O!

A skoro już o mięsiwach mowa, równie rozczarowujące są, moim zdaniem, klopsiki. Bo klopsiki brzmią uroczo, lekko i frywolnie - jak owsianka, kalarepka czy mufka. O właśnie, mufka - słowo ciepłe, mięciutkie i futrzaste; brzmiące dokładnie tak samo jak określany tym mianem desygnat się prezentuje, a więc: ciepło, miękko i futrzasto. I tego samego oczekuje się po klopsikach - że będą wesołe, sympatyczne i przede wszystkim smaczne, bo właśnie to obiecuje ich nazwa. A tymczasem co otrzymuje na talerzu żądny kulinarnych rozkoszy amator klopsików? Zwyczajne, nudne, mięsne kulki pływające w sosie; prozaiczne do bólu mielone, tyle że okrągłe! Innymi słowy: klops, klops na całej linii! Kompletne nieporozumienie między signifiant i signifié!

A gdybym kiedykolwiek miała okazję wypełnić kwestionariusz Prousta, którym posługuje się James Lipton w Inside the Actors Studio, moja odpowiedź na pytanie o słowo, którego nie lubię, brzmiałaby z całą pewnością spuścizna. Nie cierpię go, wszystko w nim jest ohydne - kombinacja spółgłosek, brzmienie, zapis graficzny, po prostu wszystko. Nigdy go nie używam, nawet wtedy, gdy jest to absolutnie niezbędne.

I prawdopodobnie już do końca życia będzie mi się idiotycznie kojarzyć z lekcją polskiego w ogólniaku, podczas której nasza straszna polonistka, Lady P., raczyła nas opowieścią o tym, jak to żona Kasprowicza po jego śmierci z oddaniem przechowywała spuściznę męża.
Komentarz siedzącego obok mnie A., wymamrotany pod nosem: "Taa, w słoiku".
:D

czwartek, 19 lipca 2012

czwartek, 19 lipca 2012

Zostawiwszy Konkubenta w bardzo dobrych rękach (eee, kopytkach?), udałam się do mamusi.
Proszę Państwa, oto Klara:


Klara, wbrew temu, co zwykł twierdzić Konkubent, nie jest żadnym ufokiem, tylko przemiłą, sympatyczną żyrafką i mam nadzieję, że w końcu się zaprzyjaźnią. Nie wątpię, że Klara o to zadba.

*

Mrożąca krew w żyłach historia, podesłana mi dziś rano przez Życzliwego*, wraz ze stosowną dokumentacją. Dzwońcie po Muldera! Czy jest na sali ktoś ze Strefy 11???

Był sobie Pan Chrumek, który spokojnie hasał sobie po zielonej, płaskiej przestrzeni. Kiedy nagle wokół niego pojawiło się czerwone promieniowanie, które uniemożliwiło mu poruszanie się oraz zrobienie siku, a bardzo mu się chciało. 


- Och! Nie! - pomyślał Pan Chrumek. Chciał krzyknąć, niestety nie mógł też ruszać pyszczkiem. I nadal nie mógł zrobić siku.
- Nie bój się, Panie Chrumku, jestem zwykłą żyrafą, mam na imię Klara i jestem przyjaznym zwierzątkiem - wydusił z siebie ufok w możliwie najmilszy sposób. Było to dla niego trudne, bo wyżeranie mózgów w nocy sprawiło, że głos jego był ciężki i nieprzyjazny, jak z trailerów filmowych.



- Spójrz! Nie ma już tego czerwonego światełka. To, że nie możesz się ruszać, to efekt uboczny nadmiaru bozonów Higgsa, które opuściły ośrodek CERN. Serio, serio! Zaraz ci pomogę - i na wszelki wypadek ufok przestawił Pana Chrumka, coby na niego jednak nie nasikał.


- Wstrzyknę ci środek przeciwko bozonom! - skłamał ufok.


A tak naprawdę przeprowadzał eksperymenty medyczne.

KONIEC

P.S. Oczywiście możesz nadal twierdzić, że Klara nie jest ufokiem, a przedstawione zdjęcia to tylko Photoshop.


* Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że to NIE JA mam w tym związku bardziej natrzaskane pod czerepem?

niedziela, 15 lipca 2012

niedziela, 15 lipca 2012

Jak subtelnie wypędzić z kuchni niechciane towarzystwo:

- Łazi mi to po kuchni, kręci się, szwenda jak jakaś Gesslerowa... Tu zajrzy, tam popatrzy, tu sprawdzi, czy jest czysto... Kobieto, opanuj się!

Czuję się wypędzona. Chyba napiszę do Eriki.

środa, 11 lipca 2012

środa, 11 lipca 2012

Ustalmy jedno: fakt, że kompletnie nie mam ręki do roślin i potrafię ususzyć nawet agawę, w związku z czym florą w naszej chałupie (dla dobra rzeczonej flory) zajmuje się tylko i wyłącznie Konkubent, wcale nie musi oznaczać, że taka całkiem beznadziejna ze mnie ogrodniczka. Prawda?

Rozmawiam przez telefon z Rodzicielką:
- Zapytaj Konkubenta, czemu pomidory mi nie chcą kwitnąć.
Mnie oczywiście nie zapyta, bo co ja tam mogę wiedzieć o botanice.
Konkubent myśli.
- Bo one mają już prawie dwa metry, ale ciągle nie chcą kwitnąć. Twój amisz powinien wiedzieć, co jest z nimi nie tak.
Konkubent wyraża przypuszczenie, że to może jakaś późna odmiana. Rodzicielka nie wydaje się przekonana. Poza tym nieco niepokoi ją myśl, że trafiły jej się niekwitnące pomidory-koszykarze.
Zastanawiają się dalej.
Czas wkroczyć do akcji.
- A może ty masz po prostu pomidory odmiany Gortat? - sugeruję.
Rodzicielka po namyśle dochodzi do wniosku, że brzmi to sensownie. Rozłącza się usatysfakcjonowana.
No i kto rozwiązał problem natury ogrodniczej, no kto?

Ech. Otaczają mnie ludzie małej wiary.

poniedziałek, 2 lipca 2012

poniedziałek, 2 lipca 2012

Nadejszła wiekopomna chwila. Oto, po latach chadzania nawet w największe upały w workowatych portkach o jedynej słusznej długości, tj. ciut za kolanko, ciotka pro krytycznym okiem przyjrzała się swym odnóżom i doszła do wniosku, że dramatu nie ma, postanowiła zatem ofiarować swoim obsiejpanym, wymemłanym dżinsom drugie życie, majstrując sobie duajłajowe szorty. Nie ultrakrótkie, rzecz jasna, ale i tak odsłaniające sporą część udźca, co w moim przypadku jest szczytem letniego obnażenia*.
Świat się kończy.


** Blisko szczytu plasuje się też obnażanie stóp. Poważnie, nie cierpię chodzić w sandałach, ponieważ jednak aktualne temperatury umiarkowanie sprzyjają trampkom, walczę z tym dziwactwem. Pedi w kolorze dorodnego smerfa odrobinę ułatwia sprawę.

środa, 27 czerwca 2012

środa, 27 czerwca 2012

Pillow talks po naszemu, czyli Konkubent tuż przed zaśnięciem dowodzi, że byłoby miło, gdyby udało mi się zachować mój starannie wypracowany rytm dnia (że co? te codzienne poranne dramaty to niby był jakiś rytm?) i, mimo braku konieczności stawiania się w miejscu zatrudnienia, nadal podnosić się z łóżka rano, a nie na ten przykład w południe. W tym także w soboty.

- Przynajmniej byłby czas na to, żeby zaplanować jakieś zakupy, wyskoczyć do warzywniaczka, zanim go zamkną... - wylicza.
- Człowieku - wzdycham zrezygnowana - już niebawem będę mieć tyle wolnego czasu, że mogę wystawać przed tym warzywniaczkiem od szóstej do siedemnastej.
- Ale po co już od szóstej?
- Bo zamierzam zostać warzywniaczkowym żulem. Będę sterczeć przed nim z kumplami - innymi warzywniaczkowymi żulami - i pogryzać seler naciowy. A ty po pracy będziesz zgarniał mnie do domu i robił mi wyrzuty, że cały dzień walę selera z kolegami i się staczam.
Konku zaczyna pokwikiwać:
- Kierownikuuu, rzuć no dwa złote na selera...

No. Grunt to dobry plan na życie!

niedziela, 24 czerwca 2012

niedziela, 24 czerwca 2012

Mój wielki imprezowo-alkoholowy ciąg powoli zmierza ku końcowi (gdyby nie to, że zaplanowałam go parę miesięcy temu, westchnęłabym melancholijnie: Co też brak pracy robi z człowiekiem...). Muszę przyznać, że był nad wyraz udany.

Zgodnie z przeczuciem wczorajsze popaprane wesele okazało się do tego stopnia fantastyczne, że dziś bolą mnie stopy od pląsów (mnie - osobę od wieków hołdującą zasadzie: taniec-jest-spoko-ale-tylko-w-sytuacji-zagrożenia-życia!). Wybawilimy się, wytańcowali, Konku w swym długowłosym wcieleniu zrobił furorę ("Axl, kiedy następny koncert w Polsce?", "Możemy cyknąć sobie z tobą fotę? Moja żona zawsze chciała mieć zdjęcie z Bon Jovi!"), niechcący przyczyniliśmy się też do kilku traum - z tego miejsca chciałabym serdecznie pozdrowić A., która wpadła przed imprezą, by uwiecznić nas dla potomności - obawiam się, że Konku w legginsach w zebrę może jej się teraz śnić po nocach (chociaż, jak sama przyznała, warto było czekać tyle lat, by zobaczyć go w takim przyodziewku) - oraz pana taksówkarza, który, zerknąwszy na nas w lusterku, orzekł: "To się nie dzieje naprawdę!".


Najbardziej odrażające rękawiczki świata (zdjęcie nie oddaje całej ich ohydy; łapy gościnnie użyczyła Helga):


piątek, 22 czerwca 2012

piątek, 22 czerwca 2012

Bilans ostatnich trzech dni przedstawia się następująco:

- koncertów: jeden, wgniatający w ziemię (dawno nie byłam na tak rewelacyjnym!)
- przejechanych kilometrów: okropnie dużo
- zwiedzonych dworców i stacji: sporo
- zepsutych telefonów: jeden
- rozładowanych telefonów: jeden, już na początku wyprawy
- czerwonych spodni: jedne, widoczne z oddali
- przygód po drodze: całe mnóstwo; Miś Colargol by się ich nie powstydził
- osób mniej lub bardziej dobrowolnie biorących w nich udział: tabun (serdeczne pozdrowienia dla przemiłego pana taksówkarza, zaangażowanego w nocne poszukiwania pani w czerwonych spodniach na dworcu na ciemnym zadupiu pełnym grasujących nożowników!)
- kaców: dwa (albo może to jeden, permanentny)
- godzin snu: niewiele
- godzin spędzonych z Corn: za mało!
- stężenie alkoholu we krwi: dziś koło południa było 0,3 (oczywiście oficjalna wersja jest taka, że całą noc, do szóstej rano - jak na damy przystało - popijałyśmy likierek, pojadałyśmy makaroniki, szczebiotałyśmy słodko i chichotałyśmy z wdziękiem; całkowicie wypieramy się tych trzech kompromitująco pustych czteropaków po browcach i dzikich rechotów, które, jak twierdzi Ł., niewiele miały wspólnego z uroczymi chichocikami, dla zachowania resztek godności podkreślamy natomiast obecność w menu pizzerinek oraz roladek z cukinii z kozim serem, szpinakiem i ziołami, gdyż dowodzą one, że nie jest jeszcze z nami tak najgorzej - zawsze mogłybyśmy zagryzać to piwsko goloną i chipsami, więc jakąś tam klasę mamy)
- utraconych prac: jedna, z przytupem.

Dopiero od trzech dni mam dwadzieścia siedem lat, a już teraz dochodzę do wniosku, że to okropnie trudny, mocno wyczerpujący wiek.
Wcale nie dziwię się Kurtowi i spółce.

*

Auto. Kierunek: stacja, z której ciotka pro wyruszy w podróż powrotną.

Corn: Nie sądzisz, że wyglądamy dziś nadspodziewanie dobrze?
(Istotnie, obie mamy zrobione oko i prezentujemy się nad wyraz świeżo i rześko.)
Pro: Nie chcę cię martwić, ale obawiam się, że to starannie zamaskowane pijaństwo poprzedniej nocy. Patrzysz na nas i od razu wiesz, że to nie były makaroniki.
Corn: Ojtam zaraz pijaństwo.
Pro: Błagam cię!

Zapada pełna konsternacji cisza.
Dojeżdżamy do skrzyżowania. Na chodniku leży pies i bacznie nas obserwuje.

Corn: Ej, czemu ten pies tak nam się przygląda?
Pro: On wie.

Kurtyna.

czwartek, 7 czerwca 2012

czwartek, 7 czerwca 2012

Nie po raz pierwszy w historii tego wirtualnego przybytku stwierdzam z żalem, że jestem dzikusem, jakich mało.

Tym razem wyznanie to spowodowane jest niedawno poczynionym odkryciem, że nie mam pojęcia, co normalni ludzie jedzą w pracy. Odkrycie natomiast wiąże się z ostatnim mocnym postanowieniem, że zacznę żywić się jak człowiek, to znaczy w miarę regularnie i - co najważniejsze - z uwzględnieniem śniadań. Hohoho.

Gwoli wyjaśnienia, w ramach ciut przydługiego i ostro ekshibicjonistycznego wstępu, wypada nadmienić, że:

1. W ciągu ostatnich trzech miesięcy podobne postanowienia zdarzyły mi się już z pięćset razy, ale zawsze kończyły się tak samo: przez pierwsze dwa dni dziarsko bieżałam do pracy z prowiantem w postaci twarożku albo jogurtu, grzecznie go konsumowałam, ale najdalej trzeciego dnia i tak powracałam do stałego schematu: wyskok z łóżka w popłochu, grubo po czasie, dziki galopek na autobus, oczywiście już bez jadła, i powrót do normy - pierwszy posiłek kole osiemnastej. Brawa dla mnie.

2. Wbrew temu, co twierdzą tęgie umysły, amerykańscy naukowcy i wszelakiej maści spece od żywienia, głoszący teorię, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia, w związku z czym nie tylko powinien być solidny, ale przede wszystkim w ogóle powinien być, prywatnie uważam śniadanie za wyjątkowo durny wynalazek i dlatego radośnie je bojkotuję. Podobnego zdania jest zresztą mój żołądek, który przed dziesiątą po prostu nie przyswaja żadnego pożywienia - prawdopodobnie dlatego, że jego rytm dobowy jest bardzo zbieżny z moim, a pora śniadania to jego naturalna pora na spanie, nie na żarcie. O konsumpcji przed wyjściem do pracy nie ma więc mowy, co sprawdziłam kilkakrotnie i za każdym razem byłam pewna, że niechybnie umrę. A gdybym kiedykolwiek rozważała skuteczne samobójstwo, sądzę, że wystarczyłoby klasyczne English breakfast przed siódmą.

3. Zasadniczo nie uznaję drugich śniadań, zwłaszcza jeśli są spożywane poza domem, ponieważ nie cierpię jeść publicznie. To irracjonalne, wiem, a na dodatek jedno dziwactwo ściśle łączy się z drugim - drugie śniadania od czasów wczesnej podstawówki kojarzyły mi się z bezsensownymi kanapkami z żółtym serem i ludźmi gapiącymi się na grube dziecię, którym podówczas byłam. Mój młodociany mózg błyskawicznie wytworzył między tymi zjawiskami korelację, co zaowocowało tym, że ogłosiłam bunt i zaniechałam targania z sobą kanapek do szkoły, a silna niechęć do spożywania posiłków w miejscach innych niż własna chałupa i domostwa zaprzyjaźnionej ludności pozostała mi po dziś dzień.

Tym razem jestem jednak zdeterminowana. Od poniedziałku wcielam w życie plan jedzenia o stałych porach, w tym m.in. w pracy, co, jak się okazuje, wcale nie jest takie proste. Po tylu latach przebywania w jakimś przedpołudniowym, żywieniowym niebycie nie do końca orientuję się, co normalni ludzie jedzą w podobnych okolicznościach, nie mam też pojęcia, jak to zrobić, by nie zanudzić się na śmierć (ile można wżerać twarożek?). Nieśmiało przymierzam się do paru pomysłów z bloga Śmierć kanapkom, który jest całkiem przyjemną kopalnią inspiracji, oczywiście dopóki nie wymaga ode mnie wstawania wcześniej, by przyrządzić sobie jakieś żarło, generalna konkluzja jest jednak taka, że czuję się jak ostatni dzikus. I trochę mi w związku z tym przykro.



A przy okazji śniadaniowych planów momentalnie przypomniały mi się mangowe szczeniackie wątki miłosne, których istotnym elementem było bentō, przygotowywane własnoręcznie przez szaleńczo zakochane, nieśmiałe japońskie dziewczęta (niekiedy z dramatem w tle - po dziś dzień jestem zdania, że ze wszystkich tragicznych losów, jakie zafundował swoim bohaterom Hideaki Anno w "Neon Genesis Evangelion", najpodlejszy spotkał Tojiego, a historię bentō, którym nie zdążyła obdarować go biedna Hikari, uważam za co najmniej przygnębiającą*).

A ponieważ swoim żywieniowym postanowieniem nie omieszkałam oczywiście podzielić się z Konku, zasugerowałam nieśmiało, że na wyżyny uczucia mógłby wznieść się i on, szykując dla mnie co rano tak wzruszający prowiant do pracy:




Konkubent podszedł do sprawy z właściwą sobie inwencją twórczą. Tadam, dorobiłam się pierwszego w życiu bentō:


(kto powiedział, że musli i zielony groszek to złe połączenie? ;))

* Czy ktoś z czytaczy byłby tak miły i potwierdził, że wie, o czym mówię, żebym nie wyszła na kompletnego nerda?

niedziela, 3 czerwca 2012

niedziela, 3 czerwca 2012

Rodzicielce udzielił się nastrój na drobne formy literackie, umilamy sobie zatem wieczór, od czasu do czasu rzucając spontanicznie własnym lepiejem. Jednym z takich na przykład:

Lepiej cerę mieć niezdrową,
niż tu jeść pomidorową.

Lepiej ciągle dłubać w nosie,
niż tu jeść pieczone prosię.

Lepiej dostać w łeb kałaszem,
niż próbować tu jeść kaszę.

Lepiej śpiewać wciąż kuplety,
niż pożerać tu kotlety.

Lepiej Dodę ciągle znosić,
niż o rosół tutaj prosić.

Można tak w nieskończoność.
Gdyby ktoś zastanawiał się, jak kreatywnie spędzić czas z rodziną, polecam tę zabawę. Myślę, że pani Wisia ochoczo by przyklasnęła.



I lepiej specjalnej troski, z dedykacją dla wszystkich internetowych mapetów:

Lepiej czołem orać pola,
niźli nie mieć swego trolla.

sobota, 2 czerwca 2012

sobota, 2 czerwca 2012

Z okazji Dnia Dziecka Rodzicielka uszczęśliwiła mnie "Rymowankami dla dużych dzieci" pani Wisławy, którą wielbić będę po kres swych dni. I za same limeryki i lepieje dałabym jej Nobla.

Lektura "Rymowanek" skłoniła mnie do przejrzenia stosów makulatury, którą wygenerowałam w czasie studiów, i odnalezienia własnej radosnej twórczości, zrodzonej podczas szczególnie nieciekawych zajęć. Na prowadzenie w rankingu okoliczności sprzyjających rymowaniu wysuwał się zwłaszcza ultranudny wykład z onomastyki dotyczący nazw średniowiecznych miast, stanowiący wprost wymarzone źródło inspiracji do spontanicznej aktywności liryczno-limerycznej, a najlepszym kompanem do tego typu gier i zabaw językowych był bezapelacyjnie mój nieoceniony kolega D. - nieprawdopodobnie utalentowany zwłaszcza w dziedzinie pantorymów*.

Niestety ostatecznie nie udało mi się odnaleźć limeryków średniowieczno-onomastycznych (a szkoda, były naprawdę niebywale kreatywne), ale dokopałam się do paru innych, też całkiem zgrabnych:

Pewien szejk w Azerbejdżanie
miewał zwyczaj na śniadanie
pijać kawę z kroplą rtęci,
twierdząc, że go rtęć ta kręci.
Zmarł zupełnie niespodzianie.

Jaś i Ewcia każdej niedzieli
mieli schadzki na Cytadeli.
Nagły wybuch namiętności
uśpił głosy roztropności –
dzisiaj Ewcia jest przy nadziei.


Pewnego razu żyła w Sorkwitach
pani o wdzięcznym imieniu Edyta,
która pociąg wielki
czuła do szulerki –
w grze w karty była znakomita.

W mazurskiej wsi Zyndaki
pan Jan produkował hamaki.
Niezależnie od pogody
i od panującej mody
wszystkie w kolorze khaki.

(cykl mazurski)

Pewien Nazgûl-smakosz z Mordoru
przyjął kiedyś za punkt honoru
skosztować karczochów,
maki sushi, tofu  
i spróbować wreszcie kawioru.

(cykl Tolkienowsko-gastronomiczny)


* Którym poświęcił zresztą sporą część swojej pracy magisterskiej, nonszalancko tworząc sobie od podstaw teorię i większą część materiału badawczego. O ile bowiem sztandarowy przykład pantorymowego kunsztu i finezyjnego dowcipu, wtłaczany do głów chyba wszystkich studentów filologii, brzmi: Eryk sięga po tom stworzony mu z niczego. Ery księga! Potomstwo żony, muz, Nietzschego, o tyle mój szanowny kolega D. w chwilach największego szału twórczego potrafił stworzyć pantorymy liczące po cztery czy pięć wersów. Tuwim pozieleniałby z zazdrości.

sobota, 19 maja 2012

sobota, 19 maja 2012

Głupawych dialogów ciąg dalszy.

Od kilku dni po wieczornej kąpieli przeżywam stan "my ass is on fire" - winę za to ponosi termoaktywne serum, którym postanowiłam sumiennie się nacierać, skuszona wizją posiadania dupska z gatunku spektakularnych. Biorąc pod uwagę ten piekielny ogień, jestem przekonana, że już po pierwszej aplikacji pośladki uniosły mi się jak Meryl Streep w "Ze śmiercią jej do twarzy"* - teraz liczę na to, że już niebawem dojdę do osiągów Jagienki i będę w stanie łupać tyłkiem orzechy.
Podzieliłam się tym planem z Konkubentem.

- A jak będzie za twardy, to co? - jak zwykle zainteresował się praktyczną stroną całego zagadnienia. - Calgon?
- No właśnie nie, ma być twardy!
- W reklamie mówili co innego.
- Ale w odniesieniu do pralki, a nie mojego tyłka. Chyba, że sugerujesz, że mam dupę jak pralka, bo jest taka wielka. Zastanów się dobrze.
Chwila ciszy.
- Nie! Miałem na myśli, że tak wiruje i w ogóle.
Dyplomata.

*1:33

sobota, 19 maja 2012

W związku z jutrzejszym absolutorium mojego Brata (mój młodszy braciszek i absolutorium! niebywałe!) dziś wieczorem nawiedzi nas Rodzicielka. Uznałam zatem, że wypadałoby trochę ogarnąć nasze rozległe włości - wprawdzie pani matka zna swojego ulubionego zięcia za długo, by uwierzyć, że on i jej córka-fefluńczyk żyją w krainie porządku, czystości i Anthei Turner, ale ponieważ koty w kątach Kaer Morhen powoli przeobrażają się już w rysie i tygrysy, jakąś dyscyplinę wprowadzić by trzeba. Toteż się krzątam.

Krzątaninę z właściwym sobie wdziękiem zaczęłam oczywiście od dupy strony - od zabrania się za uporządkowanie szafki z przyprawami. I w swym radosnym sprzątaczym pierdolcu błyskawicznie złapałam się na tym, że uderzam w tony utyskującej żoneczki. Ku uciesze Konkubenta.

- Jak to się stało, że mamy jakieś pięćdziesiąt tysięcy nieotwartych paczek owoców jałowca? - zwróciłam się z pytaniem do głównego nabywcy rzeczonego produktu.
- Nie wiedziałem, że tyle tego jest - odrzekł Konkubent z kamienną twarzą. - Ho ho ho, pięćdziesiąt tysięcy paczek! Jak ty się w ogóle w tym odnajdujesz?
- Ty się nie nabijaj!
- No przecież się nie nabijam! Skoro mamy pięćdziesiąt tysięcy paczek, to ja się dziwię, że się jeszcze nie okładamy tymi owocami jałowca.
- Ja cię proszę…
- Ty mnie nie proś, lepiej zbudujmy z owoców jałowca zasieki!

I bądź tu, człowieku, stanowczą panią domu.

środa, 16 maja 2012

środa, 16 maja 2012

Już dawno temu pogodziłam się z myślą, że główną przeszkodą na drodze do osiągnięcia rozmiaru zero jest moja miłość do jedzenia oraz - dokładnie w tym samym stopniu - miłość do Konkubenta, który - poza tym, że niewątpliwie darzy mnie afektem - kocha również gotować.

Wniosek z całego tego kochania prosty, mili państwo: miłość i chuda dupka nie idą w parze, ot co.

środa, 9 maja 2012

środa, 9 maja 2012

Przyznaję to z żalem, ale mimo posiadania dyplomu o niewątpliwie ogromnej wartości sentymentalnej i ogromnie wątpliwej wartości na rynku pracy, potwierdzającego, żem całkiem nieźle wyedukowana w zakresie szeroko pojętej literatury, jestem tak zatrważająco wielką lekturową ignorantką, że momentami aż mi przykro. Ludzie piszą rewelacyjne książki, a ja, zamiast łykać je hurtem i kwiczeć z czytelniczej uciechy, żyję chyba w jakiejś alternatywnej, pomrocznej intelektualnie czasoprzestrzeni, bo - w najlepszym wypadku - docieram do nich spóźniona o całe dekady, a potem, jak ostatni jaśnie oświecony trep, napawam się tymi nagłymi iluminacjami, wpisując się na listę powtórnych odkrywców Ameryki. Odkryłam Martina, huhu, dzielna pro, masz lizaka, bo taka mądra z ciebie dziewczynka. No błagam!

A ponieważ - poza tym, że jestem nieoczytanym bucem - brak mi również wstydu, czuję potrzebę obwieścić, że w moim prywatnym rankingu Największych Lekturowych Odkryć Tysiąclecia od jakiegoś czasu niepodzielnie króluje Neil Gaiman. Jestem urzeczona! W ciągu kilku dni pochłonęłam "Księgę cmentarną" oraz "Gwiezdny pył", poprawiłam przegenialnym "Nigdziebądź" i z rozpędu chciałam zabrać się za "Amerykańskich bogów", ale niestety Konkubent skrzętnie ich przede mną ukrył (albo po prostu zlokalizowanie książki na naszym przeludnionym regale przerosło o poranku moje możliwości), więc zamiast tego łapczywie rzuciłam się na "Dobry omen" popełniony przez pana Gaimana do spółki z Pratchettem. Co zaowocowało:

a) niekontrolowanym chichotem w autobusie,
b) konstatacją, że obaj są kompletnie obłąkani,
c) mocnym postanowieniem jak najszybszego uporania się z Gaimanem i zaprzyjaźnienia z Pratchettem, w którym - o zgrozo! - też mam potężne luki, czym chyba nie powinnam się chwalić.

Idę nadrabiać.

niedziela, 6 maja 2012

niedziela, 6 maja 2012

Plan na czerwcowy tydzień, po którym nieuchronnie dołączę do Klubu 27, coraz bardziej zaczyna się klarować. W piątek odebraliśmy oficjalne zaproszenie na ślub A. i P. W zasadzie cała ceremonia jest tu najmniej istotna, ponieważ najważniejszym, starannie obmyślonym i dokładnie zaplanowanym punktem aktu legalizacji będzie impreza poślubna w najbardziej-andergrandowej-knajpie-w-promieniu-stu-kilometrów, już teraz mająca spore zadatki na to, by stać się weselem stulecia, przy którym impreza Kate i Williama to, w najlepszym wypadku, nędzna potupajka w remizie. Choćby dlatego, że warunkiem wstępu jest kompletne przebranie w stylu głębokich lat osiemdziesiątych.

Tym oto sposobem nie muszę się już martwić, czy dysponuję niepotrzebnymi dziewięćdziesięcioma funciakami, które mogłabym przeznaczyć na zjawiskową kieckę - liczę na to, że za dużo mniejsze pieniądze z pomocą przyjdzie mi wujaszek Allegro. Oczywiście kiedy już ostatecznie uda mi się zdecydować, czy bardziej skłaniam się ku Madonnie skrzyżowanej z Cyndi Lauper, czy też bardziej interesuje mnie wersja posh i przerobienie się na Alexis. Co mi tam, dla A. gotowa jestem ten jeden raz sprzeniewierzyć się własnym zasadom i przywdziać nawet koszmarną marynarę z poduchami. Ta impreza może być tego warta. :]

niedziela, 15 kwietnia 2012

niedziela, 15 kwietnia 2012

- Będziesz miał coś przeciwko, jeśli będę dziś łazić z maślunem i umyję głowę dopiero wieczorem? - zapytałam Konkubenta. - Będzie ci przykro, że jestem...
- ...brudną swołoczą? - podpowiedział usłużnie. - Nie.

Subtelność: 10 :D

*

Wieczorem, zgodnie z zapowiedzią, pozbyłam się rozkosznego maśluna i doprowadziłam do stanu używalności. Mam tylko pewną obawę, czy odrobinę nie przesadziłam aby z intensywnością domowego spa - wprawdzie przestałam być brudną swołoczą, ale, dokopawszy się do warstw skóry, które pamiętają jeszcze studniówkowy makijaż, gębę mam teraz w kolorze dorodnego pomidora.

Konkubent zaprzecza, jakobym straszyła na tym zamku, aczkolwiek nie przeszkadza mu to nucić pod nosem "Raz sierpem, raz młotem...".

Biorąc pod uwagę moją bardzo okazjonalną i dość kontrowersyjną atrakcyjność, zaczynam podejrzewać, że nie porzucił mnie dotąd tylko dlatego, że dostarczam mu sporo rozrywki. Uhm.