czwartek, 7 czerwca 2012

czwartek, 7 czerwca 2012

Nie po raz pierwszy w historii tego wirtualnego przybytku stwierdzam z żalem, że jestem dzikusem, jakich mało.

Tym razem wyznanie to spowodowane jest niedawno poczynionym odkryciem, że nie mam pojęcia, co normalni ludzie jedzą w pracy. Odkrycie natomiast wiąże się z ostatnim mocnym postanowieniem, że zacznę żywić się jak człowiek, to znaczy w miarę regularnie i - co najważniejsze - z uwzględnieniem śniadań. Hohoho.

Gwoli wyjaśnienia, w ramach ciut przydługiego i ostro ekshibicjonistycznego wstępu, wypada nadmienić, że:

1. W ciągu ostatnich trzech miesięcy podobne postanowienia zdarzyły mi się już z pięćset razy, ale zawsze kończyły się tak samo: przez pierwsze dwa dni dziarsko bieżałam do pracy z prowiantem w postaci twarożku albo jogurtu, grzecznie go konsumowałam, ale najdalej trzeciego dnia i tak powracałam do stałego schematu: wyskok z łóżka w popłochu, grubo po czasie, dziki galopek na autobus, oczywiście już bez jadła, i powrót do normy - pierwszy posiłek kole osiemnastej. Brawa dla mnie.

2. Wbrew temu, co twierdzą tęgie umysły, amerykańscy naukowcy i wszelakiej maści spece od żywienia, głoszący teorię, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia, w związku z czym nie tylko powinien być solidny, ale przede wszystkim w ogóle powinien być, prywatnie uważam śniadanie za wyjątkowo durny wynalazek i dlatego radośnie je bojkotuję. Podobnego zdania jest zresztą mój żołądek, który przed dziesiątą po prostu nie przyswaja żadnego pożywienia - prawdopodobnie dlatego, że jego rytm dobowy jest bardzo zbieżny z moim, a pora śniadania to jego naturalna pora na spanie, nie na żarcie. O konsumpcji przed wyjściem do pracy nie ma więc mowy, co sprawdziłam kilkakrotnie i za każdym razem byłam pewna, że niechybnie umrę. A gdybym kiedykolwiek rozważała skuteczne samobójstwo, sądzę, że wystarczyłoby klasyczne English breakfast przed siódmą.

3. Zasadniczo nie uznaję drugich śniadań, zwłaszcza jeśli są spożywane poza domem, ponieważ nie cierpię jeść publicznie. To irracjonalne, wiem, a na dodatek jedno dziwactwo ściśle łączy się z drugim - drugie śniadania od czasów wczesnej podstawówki kojarzyły mi się z bezsensownymi kanapkami z żółtym serem i ludźmi gapiącymi się na grube dziecię, którym podówczas byłam. Mój młodociany mózg błyskawicznie wytworzył między tymi zjawiskami korelację, co zaowocowało tym, że ogłosiłam bunt i zaniechałam targania z sobą kanapek do szkoły, a silna niechęć do spożywania posiłków w miejscach innych niż własna chałupa i domostwa zaprzyjaźnionej ludności pozostała mi po dziś dzień.

Tym razem jestem jednak zdeterminowana. Od poniedziałku wcielam w życie plan jedzenia o stałych porach, w tym m.in. w pracy, co, jak się okazuje, wcale nie jest takie proste. Po tylu latach przebywania w jakimś przedpołudniowym, żywieniowym niebycie nie do końca orientuję się, co normalni ludzie jedzą w podobnych okolicznościach, nie mam też pojęcia, jak to zrobić, by nie zanudzić się na śmierć (ile można wżerać twarożek?). Nieśmiało przymierzam się do paru pomysłów z bloga Śmierć kanapkom, który jest całkiem przyjemną kopalnią inspiracji, oczywiście dopóki nie wymaga ode mnie wstawania wcześniej, by przyrządzić sobie jakieś żarło, generalna konkluzja jest jednak taka, że czuję się jak ostatni dzikus. I trochę mi w związku z tym przykro.



A przy okazji śniadaniowych planów momentalnie przypomniały mi się mangowe szczeniackie wątki miłosne, których istotnym elementem było bentō, przygotowywane własnoręcznie przez szaleńczo zakochane, nieśmiałe japońskie dziewczęta (niekiedy z dramatem w tle - po dziś dzień jestem zdania, że ze wszystkich tragicznych losów, jakie zafundował swoim bohaterom Hideaki Anno w "Neon Genesis Evangelion", najpodlejszy spotkał Tojiego, a historię bentō, którym nie zdążyła obdarować go biedna Hikari, uważam za co najmniej przygnębiającą*).

A ponieważ swoim żywieniowym postanowieniem nie omieszkałam oczywiście podzielić się z Konku, zasugerowałam nieśmiało, że na wyżyny uczucia mógłby wznieść się i on, szykując dla mnie co rano tak wzruszający prowiant do pracy:




Konkubent podszedł do sprawy z właściwą sobie inwencją twórczą. Tadam, dorobiłam się pierwszego w życiu bentō:


(kto powiedział, że musli i zielony groszek to złe połączenie? ;))

* Czy ktoś z czytaczy byłby tak miły i potwierdził, że wie, o czym mówię, żebym nie wyszła na kompletnego nerda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.