piątek, 28 lutego 2014

[85]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - luty 2014

Uzależnienia:
  • Masło orzechowe. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że żyłam sobie dotąd spokojnie, spowita mrokami nieświadomości, dryfując po oceanie bezbrzeżnej ignorancji, i kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że PB&J to takie dobro. Wstyd mi za siebie, naprawdę.
  • Tropienie dziwactw i rozkosznych szkaradzieństw. Głównie skrzynek na listy i zwyrodniałych królisiów, aczkolwiek możliwością ustrzelenia innych głupot - jak na przykład papugi, która musiała mocno narozrabiać, albo koszmarnych ogrodowych surykatek - też nie wzgardzę (efekty tych kłusowniczych zakusów - i nie tylko - można podziwiać tu).
  • City. Jeśli chodzi o miasta, nie jestem zbyt kochliwa, ale centrum Perth z miejsca podbiło moje serce. Chyba dlatego, że spodziewałam się stali, szkła i ekskluzywnych korpoklatek, w których dopada cię karōshi, zanim zdążysz nacieszyć się swoją kartą multisport i nowym, ołpenspejsowym biurem, a zobaczyłam fajną, ciekawą, przestrzeń, która mimo całej nowoczesności sprawia… hmm, dość przytulne wrażenie. A do tego jest niesamowicie spójna i wszystko tu do siebie pasuje. Nie wiem, kiedy mi się znudzi, ale na razie jestem oczarowana.
  • Awokado (lub, jak mówią autochtoni, znani ze swojego zamiłowania do skracania wszystkich słów, jakie tylko da się skrócić, oraz takich, których pozornie skrócić się nie da - avo), orzechy makadamia (po tubylczemu macnuts) i bataty, czyli trzy rzeczy, którymi wcześniej jakoś nie miałam okazji się zajadać, więc w zasadzie odkryłam je dopiero tu. W związku z czym intensywnie nadrabiam.
  • Nadal: Australia! 

sobota, 22 lutego 2014

[84]. o zupełnie nowym wymiarze zawodowej bezużyteczności oraz alternatywnym planie na życie

Miesiąc. Mija właśnie równiuteńki miesiąc, od kiedy postawiłam stopę na australijskiej ziemi, i jakkolwiek niewesoła wydaje mi się ta myśl, dłużej jej od siebie odsuwać nie sposób: moje cudowne dolce far niente lub, mówiąc po tubylczemu, beztroskie no worries nieodwołalnie dobiegło końca. Znaczy, wypadałoby wreszcie znaleźć jakąś uczciwą robotę. I to jak najszybciej.

Nie, żeby praca zawodowa, którą przywlokłam z sobą z Polski i którą aktualnie się param, była jakaś szemrana i czegokolwiek jej brakowało, nic z tych rzeczy. Po prostu, mimo wszystkich swoich rozlicznych zalet (których w tej chwili jakoś nie jestem sobie w stanie przypomnieć, ale nie mam wątpliwości, że są liczne, w przeciwnym wypadku nie spędzałabym przecież nad nią tyle czasu, to byłoby głupie), posiada dwie drobne, acz pieruńsko istotne w mojej obecnej sytuacji wady: po pierwsze, jest cholernie niedochodowa, a po drugie - jest cholernie niedochodowa w złotówkach, podczas gdy mnie interesowałyby raczej dolary. Biorąc więc pod uwagę powyższe, poniższe i wszystko inne, zajmuję się aktualnie intensywnym szukaniem nowych, lokalnych form zarobkowania oraz odkrywaniem nieznanych i dotąd kompletnie niezbadanych obszarów totalnej zawodowej bezużyteczności. Mojej własnej, rzecz jasna.

Wiem już na przykład, że zmarnowanie sobie zawodowego życia poszło mi szybko, sprawnie, bezproblemowo i zdołałam wyrobić się z tym przed trzydziestką. Pełen sukces! Oczywiście przeczuwałam już od dawna, że mogę wykazywać pewne talenta w tym kierunku, świadczyły o tym choćby te posępne widoki, obserwowane niekiedy na moim koncie, ale nie sądziłam, że jeśli (o naiwności!) zarabiam na chleb tym, w czym jestem dobra, co sprawia mi frajdę, a w dodatku na moich własnych, w sumie całkiem rozsądnych zasadach, czeka mnie za to tak oszukańcza nagroda. Bez kitu, jeżeli w następnym wcieleniu też zachce mi się pobieżeć do szkół po nauki, prędzej odgryzę sobie własną głupią głowę i nasikam do szyi, niż zdecyduję się na szukanie pracy w zawodzie już w trakcie studiów, zamiast najpierw zaczepić się gdzieś jako kelnerka, hostessa, operatorka zmywaka czy inna przedstawicielka klasy pracującej (no dobra, przez pół roku kleiłam płytki ceramiczne, ale obawiam się, że jest to tak samo przydatna umiejętność jak sztuka kreślenia znaków korektorskich). A jeśli ktokolwiek ośmieli się mi zasugerować, że no niestety trzeba mieć ambicję i dlatego bardzo dobrze jest mierzyć wysoko i jak najwcześniej zdobywać cenne punkty do CV, bla bla bla, przysięgam, nasikam do szyi jemu. Nie idźcie tą drogą, chłopaki i dziewczyny. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda wam się doświadczenie w smażeniu fryt i myciu okien, słowo.

Po cichu liczę oczywiście na to, że i w Australii sprawdzi się zasada, która przyświecała dotąd mojej zawodowej karierze - taka mianowicie, że mam stanowczo więcej szczęścia niż rozumu i zawsze spadam na cztery łapy - a jeśli nie, mam w zanadrzu jeszcze wyjście awaryjne w postaci znanej i lubianej fastfudowej sieci, stanowiącej przepiękne memento o kilku zjawiskach społecznych dwudziestego pierwszego wieku, z którymi nigdy, przenigdy nie chciałabym mieć nic wspólnego, zanim jednak ostatecznie i nieodwołalnie rzucę się w odmęty konformizmu i zacznę sobą pogardzać, biorę pod uwagę wszystkie możliwe opcje kariery. Także te mniej oczywiste.

A ponieważ nie od dziś wiadomo, że uwielbiam wszelkie dziwactwa i nic nie daje mi takiego szczęścia jak zajmowanie się głupotami, spontanicznie wymyśliłam dla siebie idealny plan na życie: otóż postanowiłam zostać (prawdopodobnie pierwszym w historii) tropicielem i badaczem australijskich skrzynek na listy. Okazuje się bowiem, że o ile pod względem architektury wielkogabarytowej moja najbliższa okolica nie może poszczycić się zbyt ekscytującym zagospodarowaniem przestrzeni, o tyle w kwestii skrzynek na listy panuje tu totalna, absolutnie zachwycająca wolna amerykanka (yyy, australijka?). Podejrzewam, że w ten właśnie sposób tubylcy rekompensują sobie brak budowlanej fantazji, w każdym razie materiału badawczego jeszcze przez długi czas raczej mi nie zabraknie. Ihihi!


Nie wykluczam oczywiście, że moja błyskotliwa kariera może zakończyć się o tyleż rychło, co gwałtownie - szczególnie, jeśli sąsiadów zainteresuje w końcu fakt strzelania fot ich obejściom, w związku z czym nabiorą podejrzeń, że po okolicy grasuje drobny złodziejaszek - póki co radośnie uprawiam jednak swoje małe pocztowe kłusownictwo, bawiąc się przy tym doskonale. Nie mówiąc już o tym, że tropiciele skrzynek na listy tworzą, zdaje się, związki zawodowe z przedstawicielami podobnie głupawych profesji - rzeźbiarzami betonowych zwierząt, ekopiratami z łodzi podwodnej "Yabba-Dabba-Doo" albo sprzedawcami świecących pałeczek, toteż nawet jakoś nieszczególnie mnie martwi, że niemal na pewno nie dorobię się na tym oszałamiającego bogactwa. W zupełności mi wystarcza, że pomysł brzmi jak z powieści Matta Ruffa. Ha.

niedziela, 16 lutego 2014

[83]. o szwajcarskich serach, podróżach i nagłych olśnieniach

Ciepły sobotni wieczór, impreza integracyjna w wersji multikulti ze znajomymi ze szkoły Współtwórcy. Siedzisz sobie w ogrodzie, dobrze się bawisz, popijasz shiraz i w jednej chwili uświadamiasz sobie nagle kilka zupełnie niewiarygodnych rzeczy.

Przede wszystkim to, że na jedenaście osób siedzących przy stole tylko jedna (oraz prawdopodobnie sam stół, acz pewności nie ma) pochodzi stąd i może pochwalić się australijskim obywatelstwem. Reszta towarzystwa stanowi natomiast radosną zbieraninę i składa się z trzech Kolumbijek i Kolumbijczyka, trojga Polaków (w tym nas), dziewczyny z któregoś z krajów bałkańskich (całkiem możliwe, że z Bośni i Hercegowiny, ale głowy nie dam), która średnio co trzy miesiące zmienia miejsce pobytu i brzmi tak, jakby całe życie przemieszkała w Nowym Jorku, oraz naszych szwajcarskich gospodarzy (żeby było jeszcze bardziej pokrętnie, rodzice Szwajcarki pochodzą z Francji, a pradziadkowie z Polski). I w sumie jakoś zupełnie cię nie dziwi, że w takiej - zasadniczo dość ciężkiej do przewidzenia - kombinacji czujesz się jak najbardziej na miejscu, jakbyś przez całe życie nie robiła nic innego, tylko rozbijała się po ogródkowych przyjątkach, na których serwuje się mousse au chocolat (tak bardzo niewegański, jak tylko czekoladowy deser być może - jeśli był chociaż w połowie tak pyszny, jak wyglądał, trochę zazdroszczę współbiesiadnikom) i ogląda trailery Sharknado (nie ma znaczenia, skąd pochodzisz, rekiny w formie tornada są zawsze tak samo durne).

Okazuje się też, że bardzo nieperfekcyjna angielszczyzna nijak nie przeszkadza w radosnych pogawędkach na temat przemycania szwajcarskich serów, koczowania na lotniskach i nieoczekiwanych powrotów do domu przez Wenezuelę, złamanej stopy Justyny Kowalczyk, alternatywnego zastosowania osłów oraz sposobów na zrobienie niezapomnianego pierwszego wrażenia podczas speed dating (Cześć, masz australijskie obywatelstwo? i Czy masz może jakieś doświadczenie w lizaniu tyłków mrówek? bezapelacyjnie wygrywają).
A jeśli kiedykolwiek wydawało ci się, że mówisz naprawdę szybko, prawdopodobnie masz rację - wydawało ci się. Nie słyszałaś Kolumbijek.

Najbardziej niesamowita jest jednak świadomość, że pochodzicie z różnych stron świata, niekiedy dość egzotycznych nawet jak na standardy australijskie (Szwecja, Szwajcaria, whatever), różni was wszystko, absolutnie wszystko, a prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek będziecie mieli okazję rozmawiać - zarówno w tym, jak i równoległym wszechświecie - było raczej mizerne. A mimo to spotkaliście się, siedzicie przy jednym stole, rozmawiacie, żartujecie i właściwie każde z was miałoby do opowiedzenia jakąś swoją - mniej lub bardziej interesującą - historię. Ty również, nawet jeśli wcześniej nie myślałaś o tym w podobnych kategoriach, bo załatwianie wszystkich niezbędnych formalności kojarzyło się raczej z mętnym klimatem Kafkowskiego Zamku niż z powieścią podróżniczą i generalnie niewiele miało wspólnego z ekscytującą przygodą. Ale przecież ostatecznie się udało, jesteś tu razem z nimi, zrobiłaś coś, o czym wcześniej tylko czytałaś.

Jest ciepły sobotni wieczór, środek lutego. Siedzisz w koszulce, trampkach i ukochanych dżinsach na ogrodowym krześle, jesz arbuza, popijasz wino, w powietrzu unosi się leciuchny zapach śmietankowych lodów o smaku orzechów włoskich - zapach Australii - i nie możesz przestać się uśmiechać, bo właśnie do ciebie dotarło, że masz opowieść. Nareszcie masz swoją opowieść.

piątek, 7 lutego 2014

[82]. trzy rzeczy, bez których wegańskie żarcie miałoby zdecydowanie mniej sensu

Nie to, że stanowią one niepodważalny i niezburzalny fundament wegańskiej kuchni. Nie twierdzę też, że bez nich byłaby ona całkowicie nieatrakcyjna, totalnie niezjadliwa, uboga, niesmaczna i generalnie odstręczająca. Nic z tych rzeczy. Po prostu jak niepodległości będę bronić teorii, że nadają one charakter wielu roślinnym potrawom, które bez nich byłyby niepowetowanie uboższe, dlatego z całego serca jestem wdzięczna kulinarnemu półświatkowi za to, że wpadł na pomysł, by je stworzyć, a roślinnym pobratymcom - że ochoczo je propagują, ku uciesze takich głodomorów jak ja.

1. Tempeh
Ustalmy jedno: nie jestem przesadnym sojożercą. Właściwie w ogóle nie jestem sojożercą, zadając tym samym kłam nieśmiertelnemu stereotypowi, że kuchnia bezmięsna produktami sojowymi stoi, z pasztetami, parówkami i kotletami à la schabowe na czele. Duby smalone (by nie rzec: smażone), ot co! Nie przepadam za pasztetami sojowymi, zwłaszcza od kiedy kręcę własne dochlebowe pasty, bo te gotowe wydają mi się pozbawione smaku, niedoprawione i zajeżdżają okropną sztuczyzną. Nie jestem jawnym ani nawet skrytym parówkożercą, w przeciwieństwie do Współtwórcy, który od czasu do czasu lubi wciągnąć jedną lub dwie parunie, ewentualnie siedem. Ale pożera tylko te wędzone, reszta, jak sam przyznaje, jest ofujska. Kotlety sojowe to dla mnie natomiast naprawdę ostateczna ostateczność - sięgam po nie tylko w chwilach głębokiego kryzysu i kompletnej kulinarnej niemocy, kiedy totalnie nie chce mi się gotować, nie mam pomysłu na obiad, mam za to całe mnóstwo lepszych sposobów na zmarnotrawienie czasu niż stanie przy garach i komponowanie wykwintnego posiłku (taa, jakbym rzeczywiście kiedykolwiek to robiła). Doskonale pamiętam 750-gramowe opakowanie sojowych tekturek, które zalegało w naszej kuchennej szafce chyba przez pół roku, jak nie lepiej, zanim je zmęczyliśmy, choć z drugiej strony z pewnym rozrzewnieniem wspominam też płaty sojowe w sosie śliwkowym albo miodowo-czosnkowym produkcji Współtwórcy. Nie wyobrażam sobie jednak uczynienia z nich podstawy swojego bezmięsnego jadłospisu. Myślę, że spokojnie byłabym nawet w stanie przetrwać bez tofu - owszem, lubię, ale jadam na tyle rzadko, że jakoś niespecjalnie mi do niego tęskno. Jest, to jem, nie ma - radzę se bez niego.

W całej tej sojowej wyliczance czai się wszelako jeden produkt, przy którym odjeżdżam - tempeh!

portret tempesia pożyczony stąd
Uwielbiam, zwłaszcza wędzony, i bardzo ubolewałam nad faktem, że ostatnimi czasy jadłam go stanowczo za rzadko (teraz trafiłam do wegańskiego raju, ale o tym innym razem), głównie z powodu mocno ograniczonego dostępu (poznaniacy, doceńcie, że macie Merapi Tempeh pod nosem!). Szaleję za nim do tego stopnia, że zawsze, gdy miałam okazję stołować się w poznańskim Kwadracie, zamiast próbować czegoś nowego, jak psychopatka raczyłam się uparcie naleśniorem z hummusem, oliwkami i wędzonym tempehem, wychodząc z założenia, że nic, absolutnie nic nie jest w stanie przebić tak doskonałej kombinacji. Nadal zresztą tak uważam. Nie dziwota więc, że na mojej bucket list jedną z pozycji zajmuje własnoręczne zmajstrowanie własnego tempesia. Wiem, że jest to wykonalne, ale niestety dość upierdliwe i, przede wszystkim, prądochłonne (trzydzieści godzin leżakowania w ciepełku) - ten fakt skutecznie powstrzymywał mnie dotąd przed rzuceniem się w wir eksperymentów i otwarciem własnej fabryki. Widzę jednak dla siebie pewne szanse w związku z podróżą do kraju, gdzie warunki zdecydowanie bardziej sprzyjają tego typu kulinarnym przedsięwzięciom. Jeśli więc, tak jak ja, należycie do team tempeh - trzymajcie za mnie kciuki. Już niedługo mogę zostać waszym głównym dostawcą, sasasa.

tempeś po mojemu
2. Płatki drożdżowe
Przez długi czas nie rozumiałam fascynacji tymi małymi, niepozornymi ciupkami, aż wreszcie Współtwórca - główny żywiciel rodziny i czołowy znosiciel przeróżnych żywieniowych wynalazków spod znaku bijoekofafarafa - przywlókł go kiedyś wraz z innymi wegańskimi łupami. I zrozumiałam. Dają serowy posmak, są niezastąpionym składnikiem makaronu z pesto, makaronu w ogóle, doskonale sprawdzają się w sosach, panierkach, pastach i wielu różnych potrawach, stanowią najważniejszą część składową wegańskiego parmezanu, zapieczonych wierzchów wytrawnych tart i pizzy oraz całego mnóstwa innych dóbr jadalnych. A do tego zawierają dużo witamin z grupy B (B1, B2, B3 i B8) i mikroelementów - między innymi mangan, cynk, chrom, magnez, żelazo, wapń, potas - więc robią dobrze organizmowi wewnątrz i na zewnątrz (można z nich zrobić również maseczkę na paszczę). Płatki drożdżowe są super!

płatki w akcji (i przy okazji kolejny dowód na to, że mogłabym żyć jeno kawą i makaronem)
3. Fasolonez
Czyli jedno z najlepszych możliwych wcieleń białej fasoli. Jego walory smakowe opiewałam już kilkakrotnie (dzieląc się też banalnie prostym przepisem nań), więc bez zbędnego powtarzania oczywistych oczywistości, że bajecznie pyszny, że tani w produkcji, że do złudzenia smakuje majonezem, że wykazuje pewną powściągliwość w przyczynianiu się do niekontrolowanego rozrostu dupska, wspomnę tylko chełpliwie, że metodą prób i błędów osiągnęłam już prawdziwą wirtuozerię w dziedzinie jego tworzenia. Kto jeszcze nie próbował, niech żałuje - świat bez fasolonezu byłby straszliwie smutnym miejscem.


A wy, drodzy Czytacze, bez jakich produktów nie możecie żyć?

wtorek, 4 lutego 2014

[81]. o tym, że podstępni weganie szturmują też przestrzeń powietrzną i skłotują lotniska

Mądrzy ludzie powiadają, że podróże kształcą. Istotnie, przy okazji robią jednak nielichy bajzel w głowie. O, proszę bardzo:

1. W jednej chwili runął starannie konstruowany mit, którym karmiono mnie od wczesnej, zbuntowanej młodości - taki mianowicie, że w życiu nie uda mi się przejść przez bramkę na lotnisku. I co? Przeszłam, nawet nie pisnęła! Niniejszym dementuję straszliwie kłamliwą teorię, jakoby kolczyki umiejscowione w mniej lub bardziej oczywistych częściach ciała (podobnie jak haczyki od połamanych szydełek tkwiące gdzieś w dreadach) stanowiły jakikolwiek problem. Możecie oszpecać się i okaleczać na zdrowie, drogie dziatki, ciotka pro sprawdziła to za was!

2. Wiem, że to niepoprawne politycznie, ale jest coś odrobinę niepokojącego w kolesiu, który na pokładzie samolotu mówi do ciebie po arabsku. Teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego, zwłaszcza gdy lecisz liniami Emirates, ale jeśli cierpisz z powodu wyobraźni wybujałej do granic przyzwoitości, a twoje skojarzenia są rącze jak młody kucyk, natychmiast zaczynasz się zastanawiać, czy ten miły pan nie komunikuje ci właśnie, że zaraz zamierza się wysadzić. I czy czasem nie usiłuje ci opowiedzieć, jakie radosne zdarzenia poprzedzą główną atrakcję wycieczki. Creepy.

3. Polskie lotniska stanowią dla mnie niewyczerpane źródło wielkiego rozczarowania. Nie, żebym często miała okazję je odwiedzać i pasjami się po nich szwendała, ale po punkcie wyjścia do podróży życia spodziewałabym się raczej czegoś więcej niż tylko tego, że będzie trochę większym dworcem PKP, wyposażonym w nieco bardziej posh Stadion Dziesięciolecia. Tego typu przybytki mają jednak i swoje plusy - zapierniczanie wózkiem bagażowym obładowanym walizami automatycznie budzi skojarzenia z wyścigami w domu starców. Ihihi!

4. Wrażenie robi za to lotnisko w Dubaju. Mniej więcej przez trzy godziny, kiedy łazisz po nim w tę i we w tę, a przysięgam - jest po czym łazić. Potem zaczynasz czuć się jak w ogromnej, obrzydliwie drogiej, zatłoczonej galerii handlowej pełnej wszelkiego dobra za miliony monet i napakowanej po brzegi ludźmi przeróżnej narodowości (głównie Azjatów i przedstawicieli krajów arabskich), trochę skrzyżowanej w Woodstockiem, i robi ci się nieco ci kwaśno na myśl, że musisz w niej spędzić jeszcze całą noc, a wszystkie najwygodniejsze siedziska (mają tam nawet leżaki!) są już zajęte. Chociaż umówmy się, nadal jest to centrum handlowe wielkości połowy twojego województwa, więc sam ten fakt skłania do pogłębionej refleksji nad własną małością. Czy czegoś. Na szczęście mają tam też paśnik, w którym dają na przykład Vegelicious, czyli świeżo wyciskany sok z buraka, selera, marchwi, jabłka i imbiru - pyszny i ratujący przed śmiercią głodową oraz szkorbutem po milionie godzin koczowania na lotnisku. I jakoś tak automatycznie przypomina ci się wtedy film Terminal...

5. Spore wrażenie robi również dubajska antynikotynowa paranoja. Rozumiem troskę o zdrowie, rozumiem niechęć do smrodu, okraszoną chwalebnym upodobaniem do oddychania czystym, wolnym od dymu powietrzem, ale spędzanie do jednej małej zagródki (którą, nawiasem mówiąc, trudniej znaleźć niż pokój modlitw) miłośników analogów oraz użytkowników elektronicznych rakiet (no dobra, właściwie to jednej użytkowniczki - prawdopodobnie byłam jedyna na całym lotnisku i wcale się nie dziwię, że elektroniczne papierosy są tu nieznanym gadżetem, przesiąkłam dymem tak, że równie dobrze mogłam kupić se paczkę mocnych i przestać się wygłupiać, że niby pykam potulnie elektronika, napełnionego w dodatku - cóż za upadek! - beznikotynowym liquidem) i traktowanie ich jak dotkniętych trądem z lekka pośmierduje mi już nie tylko papierochami, ale i absurdem. Choćby dlatego, że za każdym dowolnym węgłem czai się jednocześnie Burger King, KFC i całe mnóstwo innych syfiastych fastfudowni, w których swobodnie możesz nawżerać się smaczniutkich kotletów z kartonu oraz zmutowanych pseudokurczaków, przytkać tętnice tłuszczami trans, a całość podlać obficie colą, zawierającą w sobie więcej cukru niż rzekomy obiekt badań niejakiej Marysi. Pysznie, zdrowo i pożywnie, wiadomo. Boombalada kiddie-stuffer. Chociaż co ja tam mogę wiedzieć.