piątek, 7 lutego 2014

[82]. trzy rzeczy, bez których wegańskie żarcie miałoby zdecydowanie mniej sensu

Nie to, że stanowią one niepodważalny i niezburzalny fundament wegańskiej kuchni. Nie twierdzę też, że bez nich byłaby ona całkowicie nieatrakcyjna, totalnie niezjadliwa, uboga, niesmaczna i generalnie odstręczająca. Nic z tych rzeczy. Po prostu jak niepodległości będę bronić teorii, że nadają one charakter wielu roślinnym potrawom, które bez nich byłyby niepowetowanie uboższe, dlatego z całego serca jestem wdzięczna kulinarnemu półświatkowi za to, że wpadł na pomysł, by je stworzyć, a roślinnym pobratymcom - że ochoczo je propagują, ku uciesze takich głodomorów jak ja.

1. Tempeh
Ustalmy jedno: nie jestem przesadnym sojożercą. Właściwie w ogóle nie jestem sojożercą, zadając tym samym kłam nieśmiertelnemu stereotypowi, że kuchnia bezmięsna produktami sojowymi stoi, z pasztetami, parówkami i kotletami à la schabowe na czele. Duby smalone (by nie rzec: smażone), ot co! Nie przepadam za pasztetami sojowymi, zwłaszcza od kiedy kręcę własne dochlebowe pasty, bo te gotowe wydają mi się pozbawione smaku, niedoprawione i zajeżdżają okropną sztuczyzną. Nie jestem jawnym ani nawet skrytym parówkożercą, w przeciwieństwie do Współtwórcy, który od czasu do czasu lubi wciągnąć jedną lub dwie parunie, ewentualnie siedem. Ale pożera tylko te wędzone, reszta, jak sam przyznaje, jest ofujska. Kotlety sojowe to dla mnie natomiast naprawdę ostateczna ostateczność - sięgam po nie tylko w chwilach głębokiego kryzysu i kompletnej kulinarnej niemocy, kiedy totalnie nie chce mi się gotować, nie mam pomysłu na obiad, mam za to całe mnóstwo lepszych sposobów na zmarnotrawienie czasu niż stanie przy garach i komponowanie wykwintnego posiłku (taa, jakbym rzeczywiście kiedykolwiek to robiła). Doskonale pamiętam 750-gramowe opakowanie sojowych tekturek, które zalegało w naszej kuchennej szafce chyba przez pół roku, jak nie lepiej, zanim je zmęczyliśmy, choć z drugiej strony z pewnym rozrzewnieniem wspominam też płaty sojowe w sosie śliwkowym albo miodowo-czosnkowym produkcji Współtwórcy. Nie wyobrażam sobie jednak uczynienia z nich podstawy swojego bezmięsnego jadłospisu. Myślę, że spokojnie byłabym nawet w stanie przetrwać bez tofu - owszem, lubię, ale jadam na tyle rzadko, że jakoś niespecjalnie mi do niego tęskno. Jest, to jem, nie ma - radzę se bez niego.

W całej tej sojowej wyliczance czai się wszelako jeden produkt, przy którym odjeżdżam - tempeh!

portret tempesia pożyczony stąd
Uwielbiam, zwłaszcza wędzony, i bardzo ubolewałam nad faktem, że ostatnimi czasy jadłam go stanowczo za rzadko (teraz trafiłam do wegańskiego raju, ale o tym innym razem), głównie z powodu mocno ograniczonego dostępu (poznaniacy, doceńcie, że macie Merapi Tempeh pod nosem!). Szaleję za nim do tego stopnia, że zawsze, gdy miałam okazję stołować się w poznańskim Kwadracie, zamiast próbować czegoś nowego, jak psychopatka raczyłam się uparcie naleśniorem z hummusem, oliwkami i wędzonym tempehem, wychodząc z założenia, że nic, absolutnie nic nie jest w stanie przebić tak doskonałej kombinacji. Nadal zresztą tak uważam. Nie dziwota więc, że na mojej bucket list jedną z pozycji zajmuje własnoręczne zmajstrowanie własnego tempesia. Wiem, że jest to wykonalne, ale niestety dość upierdliwe i, przede wszystkim, prądochłonne (trzydzieści godzin leżakowania w ciepełku) - ten fakt skutecznie powstrzymywał mnie dotąd przed rzuceniem się w wir eksperymentów i otwarciem własnej fabryki. Widzę jednak dla siebie pewne szanse w związku z podróżą do kraju, gdzie warunki zdecydowanie bardziej sprzyjają tego typu kulinarnym przedsięwzięciom. Jeśli więc, tak jak ja, należycie do team tempeh - trzymajcie za mnie kciuki. Już niedługo mogę zostać waszym głównym dostawcą, sasasa.

tempeś po mojemu
2. Płatki drożdżowe
Przez długi czas nie rozumiałam fascynacji tymi małymi, niepozornymi ciupkami, aż wreszcie Współtwórca - główny żywiciel rodziny i czołowy znosiciel przeróżnych żywieniowych wynalazków spod znaku bijoekofafarafa - przywlókł go kiedyś wraz z innymi wegańskimi łupami. I zrozumiałam. Dają serowy posmak, są niezastąpionym składnikiem makaronu z pesto, makaronu w ogóle, doskonale sprawdzają się w sosach, panierkach, pastach i wielu różnych potrawach, stanowią najważniejszą część składową wegańskiego parmezanu, zapieczonych wierzchów wytrawnych tart i pizzy oraz całego mnóstwa innych dóbr jadalnych. A do tego zawierają dużo witamin z grupy B (B1, B2, B3 i B8) i mikroelementów - między innymi mangan, cynk, chrom, magnez, żelazo, wapń, potas - więc robią dobrze organizmowi wewnątrz i na zewnątrz (można z nich zrobić również maseczkę na paszczę). Płatki drożdżowe są super!

płatki w akcji (i przy okazji kolejny dowód na to, że mogłabym żyć jeno kawą i makaronem)
3. Fasolonez
Czyli jedno z najlepszych możliwych wcieleń białej fasoli. Jego walory smakowe opiewałam już kilkakrotnie (dzieląc się też banalnie prostym przepisem nań), więc bez zbędnego powtarzania oczywistych oczywistości, że bajecznie pyszny, że tani w produkcji, że do złudzenia smakuje majonezem, że wykazuje pewną powściągliwość w przyczynianiu się do niekontrolowanego rozrostu dupska, wspomnę tylko chełpliwie, że metodą prób i błędów osiągnęłam już prawdziwą wirtuozerię w dziedzinie jego tworzenia. Kto jeszcze nie próbował, niech żałuje - świat bez fasolonezu byłby straszliwie smutnym miejscem.


A wy, drodzy Czytacze, bez jakich produktów nie możecie żyć?

2 komentarze:

  1. ma pani w tym ustępie kupę racji droga pani,ale żyć nie da się bez bananów

    OdpowiedzUsuń
  2. :) Lubię baaaaardzo wszystkie trzy ;)

    OdpowiedzUsuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.