poniedziałek, 28 kwietnia 2014

[88]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - kwiecień 2014

Kwietniowe życioumilacze:

  • Trzaskanie fotek niczym oszalała japońska turystka. Przysięgam, jak będę duża, sprawię sobie w końcu porządny aparat i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia, ale póki co świat musi mi wybaczyć te tony instagramowego śmiecia, którymi w przypływie potężnego zaniku samokrytycyzmu zalewam internety. Na swoją obronę mam tylko tyle, że od czasu do czasu rzeczywiście zdarza mi się uchwycić coś ładnego, interesującego albo radośnie głupawego. A zresztą - nawet jeśli jestem w tej opinii zupełnie osamotniona, chyba mam to gdzieś. Lubię obrazki. O.
  • Skajp. Jego twórcy bez wątpienia zasłużyli na kolektywnego Nobla, najlepiej pokojowego, bo gdyby nie ich czystej wody geniusz, nie byłabym w stanie siedzieć w jednym pokoju z moją ciut obłąkaną rodziną i zwyrodniałym królisiem ustrojonym w mój przyodziewek (nie pytajcie...), beztrosko z nimi gawędzić i raczyć się wielkanocnym śniadankiem, przebywając jednocześnie na drugim końcu świata. W ogóle nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem - zwłaszcza mając w pamięci krótki, acz burzliwy romans z branżą sołszyl midja, który kilka lat temu zakończył się dla mnie niezłym poharataniem - ale od kiedy znalazłam się w kompletnie innej czasoprzestrzeni, średnio raz dziennie mam ochotę załkać z wdzięczności, że przyszło mi żyć w czasach, w których mogę bez przeszkód buszować po fejsbuku tuż przed zaśnięciem, raz w tygodniu prowadzić międzykontynentalną wideokonferencję z Rodzicielką, wymieniać błyskotliwe uwagi z Najlepszą Redakcją i generalnie czuć się najbardziej samotnym człowiekiem świata nie częściej niż większość ludzi.
  • Azjatycka kuchnia. Kwestii jedzenia w Australii muszę kiedyś poświęcić osobny wpis, bo to niesamowicie wdzięczny temat (choćby dlatego, że odpowiedź na pytanie Co robią Australijczycy? w większości przypadków brzmi: jedzą), teraz natomiast nadmienię tylko, że tubylcza kuchnia generalnie azjatyckim żarciem stoi. Oczywiście bywa ono lepsze i gorsze, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że na jednego mieszkańca Perth przypada co najmniej ćwierć fastfudowni - w tym również sporo azjatyckich - które czają się za każdym węgłem, ale i tak - jeśli teoria, jakoby człowiek przedłużał sobie życie, próbując nowych smaków, jest słuszna - wszystko wskazuje na to, że dzięki tej wyprawie (oraz znajomym z Indii, Mauritiusa czy Malezji) powinnam dożyć w dobrym zdrowiu co najmniej dziewięćdziesiątki. W wolnych chwilach pichcąc bardzo przyzwoite curry, pyszną laksę oraz dhal z prawdziwego zdarzenia i wżerając przedziwne warzywa i owoce, których nazw nawet nie znam albo nie potrafię wymówić.
  • Rodzinne łikendowe wyprawy tu i ówdzie, organizowane według przegenialnego w swej prostocie klucza: ma być na tyle blisko, aby Współtwórca mógł zdążyć do pracy, ma być tanio, a najlepiej za darmochę, i ma być fajnie. Simple as that. Tym sposobem w kwietniu udało nam się m.in. odwiedzić zoo (spotkanie z wombatem pretenduje do tytułu rozczarowania roku!), pokręcić po Murdoch University i urokliwym Applecross, zajrzeć na Vegetarian & Vegan Food Fair i wziąć udział w absolutnie przecudownym Fremantle Street Arts Festival (wspominałam już, że jestem urzeczona Fremantle?). Jeśli kiedykolwiek ktoś będzie wam wmawiał, że do tego, by dobrze się bawić i zobaczyć całe mnóstwo fantastycznych rzeczy, potrzebne są wielkie pieniądze, nie wierzcie mu. Okrutnie ściemnia.
  • Nadal: Australia!

piątek, 25 kwietnia 2014

[87]. o tym, że w ramach wyjątku sprzymierzyłam się z indywiduami, z którymi normalnie się nie sprzymierzam

I wraz z nimi - choć nie mam najlepszego zdania o króliczej znajomości matematyki - zamierzam przytoczyć kilka liczb i szalenie istotnych faktów. O, proszę bardzo:

Dwudziestego piątego kwietnia tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku po raz pierwszy zaśpiewano Marsyliankę (i, przy okazji, wykonano pierwszy wyrok śmierci przy użyciu gilotyny), dokładnie sto dwadzieścia trzy lata później, w tysiąc dziewięćset piętnastym roku, australijsko-nowozelandzka armia wylądowała pod Gallipoli (czego pamiątkę obchodzi się w Australii co roku, świętując Anzac Day), zaś dwudziestego piątego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku amerykański prom kosmiczny Discovery umieścił na orbicie okołoziemskiej Teleskop Hubble’a. A oprócz tego zdarzyło się pewnie całe mnóstwo innych, szalenie ważnych i interesujących rzeczy.

Wszystkie te wydarzenia nie mają jednak większego znaczenia w obliczu faktu, że dwudziestego piątego kwietnia osiemnaście lat temu (odkąd pamiętam, rachunek ten pozostaje stały i niezmienny) przyszła na świat także moja szanowna Rodzicielka, zwana również Panią Matką. Kogo w obliczu tak podniosłego święta obchodziłby Teleskop Hubble’a?

Do spółki ze wszystkimi zwyrodniałymi królisiami, jakie tylko udało mi się znaleźć na australijskiej ziemi (a jest tu ich całkiem sporo, jak się okazuje), życzę zatem mojej najdroższej Rodzicielce niewyobrażalnych i nigdy niewyczerpywalnych pokładów rączości.
Bo z całą resztą doskonale poradzi sobie sama, jestem tego pewna.

Zwyrodniałe królisie pozdrawiają Panią Matkę!