- Trzaskanie fotek niczym oszalała japońska turystka. Przysięgam, jak będę duża, sprawię sobie w końcu porządny aparat i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia, ale póki co świat musi mi wybaczyć te tony instagramowego śmiecia, którymi w przypływie potężnego zaniku samokrytycyzmu zalewam internety. Na swoją obronę mam tylko tyle, że od czasu do czasu rzeczywiście zdarza mi się uchwycić coś ładnego, interesującego albo radośnie głupawego. A zresztą - nawet jeśli jestem w tej opinii zupełnie osamotniona, chyba mam to gdzieś. Lubię obrazki. O.
- Skajp. Jego twórcy bez wątpienia zasłużyli na kolektywnego Nobla, najlepiej pokojowego, bo gdyby nie ich czystej wody geniusz, nie byłabym w stanie siedzieć w jednym pokoju z moją ciut obłąkaną rodziną i zwyrodniałym królisiem ustrojonym w mój przyodziewek (nie pytajcie...), beztrosko z nimi gawędzić i raczyć się wielkanocnym śniadankiem, przebywając jednocześnie na drugim końcu świata. W ogóle nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem - zwłaszcza mając w pamięci krótki, acz burzliwy romans z branżą sołszyl midja, który kilka lat temu zakończył się dla mnie niezłym poharataniem - ale od kiedy znalazłam się w kompletnie innej czasoprzestrzeni, średnio raz dziennie mam ochotę załkać z wdzięczności, że przyszło mi żyć w czasach, w których mogę bez przeszkód buszować po fejsbuku tuż przed zaśnięciem, raz w tygodniu prowadzić międzykontynentalną wideokonferencję z Rodzicielką, wymieniać błyskotliwe uwagi z Najlepszą Redakcją i generalnie czuć się najbardziej samotnym człowiekiem świata nie częściej niż większość ludzi.
- Azjatycka kuchnia. Kwestii jedzenia w Australii muszę kiedyś poświęcić osobny wpis, bo to niesamowicie wdzięczny temat (choćby dlatego, że odpowiedź na pytanie Co robią Australijczycy? w większości przypadków brzmi: jedzą), teraz natomiast nadmienię tylko, że tubylcza kuchnia generalnie azjatyckim żarciem stoi. Oczywiście bywa ono lepsze i gorsze, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że na jednego mieszkańca Perth przypada co najmniej ćwierć fastfudowni - w tym również sporo azjatyckich - które czają się za każdym węgłem, ale i tak - jeśli teoria, jakoby człowiek przedłużał sobie życie, próbując nowych smaków, jest słuszna - wszystko wskazuje na to, że dzięki tej wyprawie (oraz znajomym z Indii, Mauritiusa czy Malezji) powinnam dożyć w dobrym zdrowiu co najmniej dziewięćdziesiątki. W wolnych chwilach pichcąc bardzo przyzwoite curry, pyszną laksę oraz dhal z prawdziwego zdarzenia i wżerając przedziwne warzywa i owoce, których nazw nawet nie znam albo nie potrafię wymówić.
- Rodzinne łikendowe wyprawy tu i ówdzie, organizowane według przegenialnego w swej prostocie klucza: ma być na tyle blisko, aby Współtwórca mógł zdążyć do pracy, ma być tanio, a najlepiej za darmochę, i ma być fajnie. Simple as that. Tym sposobem w kwietniu udało nam się m.in. odwiedzić zoo (spotkanie z wombatem pretenduje do tytułu rozczarowania roku!), pokręcić po Murdoch University i urokliwym Applecross, zajrzeć na Vegetarian & Vegan Food Fair i wziąć udział w absolutnie przecudownym Fremantle Street Arts Festival (wspominałam już, że jestem urzeczona Fremantle?). Jeśli kiedykolwiek ktoś będzie wam wmawiał, że do tego, by dobrze się bawić i zobaczyć całe mnóstwo fantastycznych rzeczy, potrzebne są wielkie pieniądze, nie wierzcie mu. Okrutnie ściemnia.
- Nadal: Australia!
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
[88]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - kwiecień 2014
Kwietniowe życioumilacze:
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
zdecydowane: heloooł?! gdzie jesteś?
OdpowiedzUsuńCioteczko! Żyjesz, czy Cię koale pożarły? ;<
OdpowiedzUsuń