sobota, 1 grudnia 2012

sobota, 1 grudnia 2012

Oto jak kapitalistyczny dobrobyt potrafi doprowadzić małego, szarego człowieczka do skowytu rozpaczy.

Żyję w mieście słynącym z rogali. Gdybym miała taką fantazję, przez cały okrągły rok mogłabym futrować się jak norka tym lokalnym specjałem - z lukrem, bez lukru, z posypką, bez posypki, z certyfikatem, sratem-gratem, do rozpęku, bólu zębów i zohydzenia sobie białego maku po wsze czasy.

Rzut beretem od mojej chałupy znajdują się dwie konkurencyjne piekarnie. Każda wypełniona po sam sufit, ze szczególnym uwzględnieniem rogali maślanych. Gdyby wziąć pod uwagę podaż, należałoby przypuszczać, że w najbliżej okolicy ludzie nie zajmują się niczym innym jak wpieprzaniem maślanych rogali. Przysięgam.

W trzech pobliskich hipermarketach i fafanastu pomniejszych delikatesach złakniony pieczywa człowiek jest w stanie znaleźć niemal wszystkie jego rodzaje. Bułka bawarska? Żaden problem. Ciabatta? Ależ oczywiście. Croissanty? Jasne: z nadzieniem, bez nadzienia, maślane, waniliowe, nugatowe, czekoladowe, owocowe i jakie tylko ów złakniony pieczywa człowiek sobie zamarzy. Bagiety, paluchy serowe, buły, bułki i bułeczki, ciastka francuskie, paszteciki, pizzerinki, drożdżówki - nic, tylko siedzieć i wżerać.

Niestety, cały ten obrazek powszechnej szczęśliwości i dobrobytu psuje jedna mała rysa: nigdzie, powiadam, nigdzie nie da się kupić zwykłego, ordynarnego, najzwyczajniejszego w świecie rogala z makiem. Choćby i nawet z lekka nieświeżego.

Argh!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.