piątek, 17 sierpnia 2012

piątek, 17 sierpnia 2012

Popełniłam czyn karygodny, za który wszystkie głosicielki teorii, jakoby mężczyzna nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie powinien oglądać swej partnerki bez makijażu i zamiast tego żyć w błogim przeświadczeniu, że jej kobiece piękno to zasługa Matuś Natury hojną ręką rozdającej dobrości wszelakie, prawdopodobnie wytarzałyby mnie w smole, pierzu i kocim żwirku - nałożyłam na paszczę maseczkę z zieloną glinką, malowniczo zmieniającą kolor z zielonkawobłotnistego na trupkowaty. A ponieważ godzina jest zbyt późna, by na tę intencję zafundować Konkubentowi czasową eksmisję albo przynajmniej dać mu na kino, biedny chłop, chcąc nie chcąc, musi mnie oglądać.

Konkubent, po dłuższym milczeniu: Na swój sposób to jesteś nawet piękna...
ja: Coś jak gnijąca panna młoda?
K: Tak, to właśnie to. Takie burtonowskie piękno.
I po chwili namysłu: To w sumie niezłe określenie. Burtonowskie piękno, rubensowskie kształty…

To pisałam ja - pro z sinym pyskiem, na swój sposób piękna. Tak po burtonowsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.