Przyznaję to z żalem, ale mimo posiadania dyplomu o niewątpliwie
ogromnej wartości sentymentalnej i ogromnie wątpliwej wartości na rynku
pracy, potwierdzającego, żem całkiem nieźle wyedukowana w zakresie
szeroko pojętej literatury, jestem tak zatrważająco wielką lekturową
ignorantką, że momentami aż mi przykro. Ludzie piszą rewelacyjne
książki, a ja, zamiast łykać je hurtem i kwiczeć z czytelniczej uciechy,
żyję chyba w jakiejś alternatywnej, pomrocznej intelektualnie
czasoprzestrzeni, bo - w najlepszym wypadku - docieram do nich spóźniona
o całe dekady, a potem, jak ostatni jaśnie oświecony trep, napawam się
tymi nagłymi iluminacjami, wpisując się na listę powtórnych odkrywców
Ameryki. Odkryłam Martina, huhu, dzielna pro, masz lizaka, bo taka mądra
z ciebie dziewczynka. No błagam!
A ponieważ - poza tym, że jestem nieoczytanym bucem - brak mi również
wstydu, czuję potrzebę obwieścić, że w moim prywatnym rankingu
Największych Lekturowych Odkryć Tysiąclecia od jakiegoś czasu
niepodzielnie króluje Neil Gaiman. Jestem urzeczona! W ciągu kilku dni
pochłonęłam "Księgę cmentarną" oraz "Gwiezdny pył", poprawiłam
przegenialnym "Nigdziebądź" i z rozpędu chciałam zabrać się za
"Amerykańskich bogów", ale niestety Konkubent skrzętnie ich przede mną
ukrył (albo po prostu zlokalizowanie książki na naszym przeludnionym
regale przerosło o poranku moje możliwości), więc zamiast tego łapczywie
rzuciłam się na "Dobry omen" popełniony przez pana Gaimana do spółki z
Pratchettem. Co zaowocowało:
a) niekontrolowanym chichotem w autobusie,
b) konstatacją, że obaj są kompletnie obłąkani,
c) mocnym postanowieniem jak najszybszego uporania się z Gaimanem i
zaprzyjaźnienia z Pratchettem, w którym - o zgrozo! - też mam potężne
luki, czym chyba nie powinnam się chwalić.
Idę nadrabiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.