sobota, 29 grudnia 2012

sobota, 29 grudnia 2012

Muszę zapisać tę nagłą myśl, zanim pod wpływem niewyspania, kiepskiego biorytmu czy inszych niesprzyjających okoliczności przyrody ją zgubię: mimo że cholernie się cieszę, że ten rok wreszcie się kończy, po namyśle stwierdzam, że ostatecznie nie był taki całkiem beznadziejny. Gdzieś tam po drodze to i owo udało mi się z niego wykrzesać, więc chyba nie wypada tak zupełnie spisywać go na straty.

Po pierwsze, żyję, co już samo w sobie jest wartym odnotowania osiągnięciem. W końcu w połowie dwa tysiące dwunastego weszłam w bardzo krytyczny wiek, zaś warunki, by dołączyć do Klubu 27, miałam doskonałe już na starcie: w ciągu kilku okołourodzinowych dni dostałam po pysku wypowiedzeniem, zaliczyłam koncert Rise Against, stołeczne tango, wychlałam morze alkoholu, wcieliłam się w brawurowe skrzyżowanie Madonny z Cyndi Lauper, udowadniając przy okazji (także ku własnemu zdziwieniu), że tańczę nie tylko w sytuacji zagrożenia życia, i generalnie spędziłam kilka bardzo intensywnych dni, przeżywając przy okazji więcej przygód niż Miś Colargol. Grunt to wola przetrwania. Czy coś.

Po drugie, poza tym, że przeżyłam w ogóle, przetrwałam też zimę na rubieży. A to oznacza, że dopiero teraz wiem, co znaczy prawdziwa zima (i wiem też na pewno, że z całej duszy i ze wszystkich sił swoich jej nie cierpię) - taka, podczas której pingwiny-huncwoty napadają na idące do szkoły dzieci i zabierają im drugie śniadania, białka oczu zamarzają, a z zasp wyłażą zaginieni powstańcy styczniowi. Stoczyłam też wiele zaciętych walk i partyzanckich potyczek, składających się na jedną, wielką, niekończącą się wojnę, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, i ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem sową, a zmuszanie ludzi do wstawania o piątej pięćdziesiąt trzy jest niehumanitarne i powinno być konstytucyjnie zabronione. Obiecuję, że jak będę duża, a moja błyskotliwa kariera polityczna nabierze rumieńców, nie omieszkam czegoś z tym zrobić.

Po trzecie, nadal nie byłam zmuszona ogłosić upadłości i nie pogrążyłam się w totalnym bankructwie, a jedynie w bankructwie umiarkowanym i utrzymującym się na względnie stabilnym poziomie, co w przypadku tak zwanego wolnego zawodu, w dodatku polegającego na czytaniu do porzygu i uprawianiu okazjonalnej radosnej twórczości lyterackiej, stanowi nie lada sukces. Jak zwykle miałam przy tym więcej szczęścia niż rozumu i po raz kolejny okazało się, że dobrzy ludzie, którzy mnie otaczają, są dobrzy między innymi dlatego, że nie dadzą mi umrzeć z głodu. W międzyczasie popracowałam trochę w najbardziej obłąkanej redakcji świata, w najcudowniejszym towarzystwie, jakie tylko można sobie wymarzyć, i przez większość czasu robiłam całkiem fajne rzeczy - oczywiście poza chwilami, kiedy robiłam rzeczy wybitnie niefajne. Po całej tej przygodzie - poza głęboką pogardą dla byłego pracodawcy i aktualnie ulubionego zleceniodawcy - zyskałam +50 do uspołecznienia (w życiu nasiadówki w babskim gronie nie sprawiały mi takiej frajdy!) i +100 do zdrowia psychicznego. I +100 do przerostu ego, bo nikt mi go nie czochra tak jak zaprzyjaźnione koleżanki-redaktorki (ze szczególnym uwzględnieniem UR, rzecz jasna). Proparoksytoneza - the best proofreader in the village. Ha.

Po czwarte, odkryłam, że bieganie jest fajne. Do tego stopnia, że niecałe trzy miesiące po dokonaniu tego odkrycia machnęłam sobie radośnie dziesięć kilometrów i mam apetyt na zdecydowanie więcej. A w oczekiwaniu na sprzyjające warunki atmosferyczne (zawsze byłam pełna podziwu dla zimowych biegaczy, ale teraz uważam ich już za bogów, przysięgam!) pozwalam się poniewierać wesołemu Murzynowi, który na mnie krzyczy. W związku z czym kompletnie nie rozumiem, dlaczego Majowie tak schrzanili sprawę i wieszczony koniec świata jednak nie nastąpił - kombinacja ja + aktywność fizyczna to JEST niechybny zwiastun apokalipsy. Tym bardziej, że na mojej liście noworocznych postanowień po raz pierwszy nie znajdzie się nieśmiertelne "schudnąć" i mówię to z pełną stanowczością. Akcja "rusz dupsko" była jednym z moich najgenialniejszych pomysłów, poważnie.

Innym - po piąte - był plan przerzucenia się na elektronicznego papierosa. Od połowy listopada nie kupiłam analogów i spaliłam w tym czasie może z pięć fajek. A po tegorocznej wizycie Świętego Mikołaja, który przychylił się do mojej sugestii, że grzeczne dzieci warto obdarowywać osprzętem służącym do pielęgnowania nałogów, przeczuwam, że raczej do nich nie wrócę. E-palenie jest super.


Ta wesoła wyliczanka pozytywów oczywiście mogłaby być dłuższa, ale mój wirtualny ekshibicjonizm - wbrew pozorom - jest dość ograniczony, a niepoważny profil blogaska zobowiązuje. Zostanę więc po prostu przy swojej teorii, że dwa tysiące dwunasty naprawdę nie był taki całkiem najgorszy. Choćby dlatego, że jestem lazgryzmazowym oceleńcem - Dżordż w tym roku nadal mnie nie ustrzelił, a zostały już tylko trzy dni! Mwehehehe! No i kto jest wytrawnym graczem, no kto?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.