Muszę zapisać tę nagłą myśl, zanim pod wpływem niewyspania,
kiepskiego biorytmu czy inszych niesprzyjających okoliczności przyrody
ją zgubię: mimo że cholernie się cieszę, że ten rok wreszcie się kończy,
po namyśle stwierdzam, że ostatecznie nie był taki całkiem
beznadziejny. Gdzieś tam po drodze to i owo udało mi się z niego
wykrzesać, więc chyba nie wypada tak zupełnie spisywać go na straty.
Po pierwsze, żyję, co już samo w sobie jest wartym odnotowania
osiągnięciem. W końcu w połowie dwa tysiące dwunastego weszłam w bardzo
krytyczny wiek, zaś warunki, by dołączyć do Klubu 27, miałam doskonałe
już na starcie: w ciągu kilku okołourodzinowych dni dostałam po pysku
wypowiedzeniem, zaliczyłam koncert Rise Against, stołeczne tango,
wychlałam morze alkoholu, wcieliłam się w brawurowe skrzyżowanie Madonny
z Cyndi Lauper, udowadniając przy okazji (także ku własnemu
zdziwieniu), że tańczę nie tylko w sytuacji zagrożenia życia, i
generalnie spędziłam kilka bardzo intensywnych dni, przeżywając przy
okazji więcej przygód niż Miś Colargol. Grunt to wola przetrwania. Czy
coś.
Po drugie, poza tym, że przeżyłam w ogóle, przetrwałam też zimę na
rubieży. A to oznacza, że dopiero teraz wiem, co znaczy prawdziwa zima
(i wiem też na pewno, że z całej duszy i ze wszystkich sił swoich jej
nie cierpię) - taka, podczas której pingwiny-huncwoty napadają na idące
do szkoły dzieci i zabierają im drugie śniadania, białka oczu zamarzają,
a z zasp wyłażą zaginieni powstańcy styczniowi. Stoczyłam też wiele
zaciętych walk i partyzanckich potyczek, składających się na jedną,
wielką, niekończącą się wojnę, którą wiedziemy z budzikiem, światem i
ciałem, i ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem sową, a
zmuszanie ludzi do wstawania o piątej pięćdziesiąt trzy jest
niehumanitarne i powinno być konstytucyjnie zabronione. Obiecuję, że jak
będę duża, a moja błyskotliwa kariera polityczna nabierze rumieńców,
nie omieszkam czegoś z tym zrobić.
Po trzecie, nadal nie byłam zmuszona ogłosić upadłości i nie pogrążyłam
się w totalnym bankructwie, a jedynie w bankructwie umiarkowanym i
utrzymującym się na względnie stabilnym poziomie, co w przypadku tak
zwanego wolnego zawodu, w dodatku polegającego na czytaniu do porzygu i
uprawianiu okazjonalnej radosnej twórczości lyterackiej, stanowi nie
lada sukces. Jak zwykle miałam przy tym więcej szczęścia niż rozumu i po
raz kolejny okazało się, że dobrzy ludzie, którzy mnie otaczają, są
dobrzy między innymi dlatego, że nie dadzą mi umrzeć z głodu. W
międzyczasie popracowałam trochę w najbardziej obłąkanej redakcji
świata, w najcudowniejszym towarzystwie, jakie tylko można sobie
wymarzyć, i przez większość czasu robiłam całkiem fajne rzeczy -
oczywiście poza chwilami, kiedy robiłam rzeczy wybitnie niefajne. Po
całej tej przygodzie - poza głęboką pogardą dla byłego pracodawcy i
aktualnie ulubionego zleceniodawcy - zyskałam +50 do uspołecznienia (w
życiu nasiadówki w babskim gronie nie sprawiały mi takiej frajdy!) i
+100 do zdrowia psychicznego. I +100 do przerostu ego, bo nikt mi go nie
czochra tak jak zaprzyjaźnione koleżanki-redaktorki (ze szczególnym
uwzględnieniem UR, rzecz jasna). Proparoksytoneza - the best proofreader
in the village. Ha.
Po czwarte, odkryłam, że bieganie jest fajne. Do tego stopnia, że
niecałe trzy miesiące po dokonaniu tego odkrycia machnęłam sobie
radośnie dziesięć kilometrów i mam apetyt na zdecydowanie więcej. A w
oczekiwaniu na sprzyjające warunki atmosferyczne (zawsze byłam pełna
podziwu dla zimowych biegaczy, ale teraz uważam ich już za bogów,
przysięgam!) pozwalam się poniewierać wesołemu Murzynowi, który na mnie
krzyczy. W związku z czym kompletnie nie rozumiem, dlaczego Majowie tak
schrzanili sprawę i wieszczony koniec świata jednak nie nastąpił -
kombinacja ja + aktywność fizyczna to JEST niechybny zwiastun
apokalipsy. Tym bardziej, że na mojej liście noworocznych postanowień po
raz pierwszy nie znajdzie się nieśmiertelne "schudnąć" i mówię to z
pełną stanowczością. Akcja "rusz dupsko" była jednym z moich
najgenialniejszych pomysłów, poważnie.
Innym - po piąte - był plan przerzucenia się na elektronicznego
papierosa. Od połowy listopada nie kupiłam analogów i spaliłam w tym
czasie może z pięć fajek. A po tegorocznej wizycie Świętego Mikołaja,
który przychylił się do mojej sugestii, że grzeczne dzieci warto
obdarowywać osprzętem służącym do pielęgnowania nałogów, przeczuwam, że
raczej do nich nie wrócę. E-palenie jest super.
Ta wesoła wyliczanka pozytywów oczywiście mogłaby być dłuższa, ale mój
wirtualny ekshibicjonizm - wbrew pozorom - jest dość ograniczony, a
niepoważny profil blogaska zobowiązuje. Zostanę więc po prostu przy
swojej teorii, że dwa tysiące dwunasty naprawdę nie był taki całkiem
najgorszy. Choćby dlatego, że jestem lazgryzmazowym oceleńcem - Dżordż w
tym roku nadal mnie nie ustrzelił, a zostały już tylko trzy dni!
Mwehehehe! No i kto jest wytrawnym graczem, no kto?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.