piątek, 30 sierpnia 2013

[37]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - sierpień 2013

Listę uzależnień i życioumilaczy sierpnia sponsorują:
  • Śliwki. Mimo że dotąd niespecjalnie za nimi przepadałam. Nie przeszkadza mi to jednak futrować się nimi jak mały futrzak, więc podejrzewam, że wszystkiemu winna jest zmowa sadowników, którzy w tym roku podsypują je koką. Ani chybi.
  • Dach A. Chodź na dach, mówili, będzie fajnie mówili. Mieli rację!
  • Ciasto drożdżowe. Dużo drożdżowego ciasta.
  • Focus T25 (odrobina zakwasów w stopach w ramach drożdżowodupnej profilaktyki chyba jeszcze nikogo nie zabiła, nie?).
  • Lasek Marceliński.
  • Alina Orlova.
  • Bieganie. Bo jest dobre na wszystko.

czwartek, 29 sierpnia 2013

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

[35]. szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda

Kochana Zębowa Wróżko! Załatw, proszę, aby miły pan dentysta, do którego się wybieram, rzeczywiście okazał się miły i zachwycił się doskonałym (mam nadzieję) stanem mojego uzębienia, rezygnując tym samym z niecnego planu doprowadzenia mnie do bankructwa, gdyż rozpaczliwie potrzebuję nowych kamaszy do biegania. Niedzielna przebieżka po lesie była wprawdzie fantastyczna, ale zamordowała na śmierć mój sterany obuw i teraz trochę mi przykro, bo nasza rodzinna kreatywna księgowość* może tego nie unieść.

Nie dość, że na tych poważniejszych frontach bryndza, to jeszcze na niepoważnych zajeżdża grecką tragedią: zęby albo buty. Zaprawdę, dorosłość ssie.

Więc bądź tak dobra i się spraw, co?

* 0:35:

sobota, 24 sierpnia 2013

[34]. I need a big loan from a girl zone

Sześciokilometrowa przedpołudniowa przebieżka i Cardio Recovery z wujkiem Shaunem to chyba całkiem niezły wynik jak na dzień po imprezie. Tym bardziej, że wczorajszy wieczór panieński Ś. stanowczo należy zaliczyć do gatunku tych, które jeszcze długo będzie się wspominać z kwikiem uciechy (podobnego zdania może być zresztą pan sąsiad Ulubionej Redaktorki - przypuszczam, że nie co dzień ziszcza się jego pornosen i odwiedza go dziewczę odziane jeno w szpilki, rajstopy, frymuśny komplecik o wdzięcznej nazwie "Snow White" i welon, chcące pożyczyć szklankę cukru... ).

Wczorajsze dokazywania - poza tym, że spełniły swoją podstawową funkcję i sprawiły frajdę gwieździe wieczoru - zdecydowanie uszczęśliwiły także i mnie. Wprawdzie mam wrażenie, że tryb życia, jaki prowadzę, owocuje tym, że staję się coraz większym dzikusem i wyłazi ze mnie jakiś introwertyczny wypłosz, niespecjalnie radzący sobie z wchodzeniem w jakiekolwiek interakcje (trochę nurtuje mnie kierunek tej zależności: dziczeję, bo praca, której poświęcam sporo czasu i którą w gruncie rzeczy bardzo lubię, implikuje zabunkrowanie się we własnej chałupie, czy też ochoczo się bunkruję i dłubię, bo z natury jestem aspołecznym freakiem?), ale stale i niezmiennie uwielbiam te nasze babskie nasiadówki. Baaardzo.

Teraz przydałoby mi się jeszcze doraźne spotkanie spod znaku tych nocno-kuchennych, podlewanych obficie czerwonym wytrawnym, które pozwoliłoby mi w końcu zwerbalizować strachy i poukładać jakoś chaos w głowie. Niestety na razie nie mam widoków na takie wsparcie, więc z braku lepszych pomysłów - biegam. Nie wiem, czy ten sposób rozwiązywania trudności jest aby na pewno skuteczny, ale niewątpliwie zwiększa moje szanse na machnięcie półmaratonu, a to zawsze jakaś zaleta. Nie?


Nie mam pojęcia, kiedy zamieniłam się w taką miękką bułę, naprawdę.

środa, 21 sierpnia 2013

[33]. I've got a perfect body 'cause my eyelashes catch my sweat

Zabieguję żałobę po upałach, które najwyraźniej odeszły już na dobre - jak zwykle za wcześnie, zanim zdążyłam porządnie się nimi nacieszyć i mieć ich serdecznie dość. Nie jestem zresztą tak do końca przekonana, czy to w ogóle możliwe, ale rada byłabym kiedyś mieć sposobność to sprawdzić. Póki co jak niepodległości będę bronić teorii, że optymalne temperatury do życia, działania i szeroko pojętego istnienia zaczynają się od dwudziestu pięciu stopni w górę - trzydzieści to absolutny raj na ziemi! - toteż wcale się nie dziwię, że mieszkańcy Helsinek tak ładnie narzekają. Też byłabym potworną zrzędą, gdyby przyszło mi żyć w krainie, gdzie nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące, tylko zimno i pada, zimno i pada... A nie, wróć. To by w sumie wiele wyjaśniało.

Tak czy owak, po krótkiej przerwie spowodowanej - jak zwykle - zawieszeniem w zawodowym niebycie (a właściwie odbycie, jeśli już mamy ściśle trzymać się faktów) i sumiennym przestrzeganiem zasady "Nie spałaś, nie biegaj, ofiaro", niczym tuptacz marnotrawny powróciłam potulnie na biegową ścieżkę, uroczyście ślubując nie opuszczać długich wybiegań i w ogóle grzecznie stosować się do mojego wiecznie modyfikowanego planu. Efekt? Po wczorajszych sprintach czuję dzisiaj nawet mięśnie brzucha, o nogach i tyłku - składającym się aktualnie głównie z drożdżowego ciasta i zdradziecko pysznych ślimaczków z musem gruszkowo-dyniowym, stanowiących efekt piekarskiego amoku, w który Współtwórca uprzejmy jest wpadać wieczorową porą (mówię to i powiadam, miłość i chuda dupka nijak nie idą w parze, a nawet jeśli, trzeba się przy tym nielicho naorać, ot co) - nie wspominając.

A jakby tego było mi mało, doszedłszy do wniosku, że samo tuptanie w obliczu zagrożenia drożdżowym dupskiem i przedjesienną melancholią nie wystarczy - tu potrzeba podniosłych czynów! - z jeszcze większą skruchą powróciłam do starego dobrego wujaszka Shauna i jego szachrajskiego, hiphopowego preludium do Insanity (na samo Insanity wciąż jestem za miętka, po ostatnim podejściu do fit testu przez trzy dni złaziłam z łóżka bokiem, bo bolały mnie nawet włosy). Nie mam pojęcia, jakim cudem poprzednio udało mi się zmierzyć z tym programem - albo robiłam coś źle, albo też moja niezła kondycja wcale nie jest tak niezła, jak sądziłam - bo mój pląsający kumpel przeczołgał mnie dziś straszliwie. I chociaż zabrzmi to jak wyznanie kompletnego świra, czuję się w związku z tym naprawdę doskonale.

Żeby było jasne, nigdy nie wierzyłam w cudowną moc endorfin, zalewających mózg opioidowymi falami pod wpływem wysiłku fizycznego. Właściwie to dalej nie wierzę. Oczywiście nie wykluczam, że są ludzie, którzy rzeczywiście odczuwają dziką ekscytację, słysząc żałosne popiskiwanie własnych umęczonych mięśni, ale w moim przypadku to absolutnie tak nie działa. Prawdę mówiąc, mimo że oficjalnie przestałam już chyba należeć do grona kompletnie sflaczałych flaków, nadal nie cierpię ćwiczeń jako takich. Uwielbiam to cudowne uczucie tuż po bieganiu, to przyjemne zmęczenie mięśni, myśl, że oto duch zwyciężył nad leniwą materią i, choć pieruńsko mi się nie chciało, ostatecznie zrobiłam dla siebie coś dobrego - coś, za co moje ciało z pewnością będzie mi wdzięczne, podobnie zresztą jak dużo spokojniejsza głowa, ale nie lubię samego procesu. Choć, jak przypuszczam, to właśnie on jest tu kluczowy.

No. A teraz, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku spod znaku coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę, mogę powrócić do futrowania się gruszkowo-dyniowymi ślimaczkami i intensywnych poszukiwań jasnych stron jesieni, która lada chwila stanie w progu. Sprzyjająca aura do stopniowego zwiększania kilometrażu to niewątpliwie jedna z nich, ale skłamałabym, mówiąc, że najjaśniejsza. Sezon na dynię cieszy mnie chyba zdecydowanie bardziej. Yeah.

sobota, 17 sierpnia 2013

[32]. PMS level hard

Ja tu się zastanawiam nad najlepszym sposobem na spożytkowanie nadmiaru walących na łeb hormonów i rozważam zabunkrowanie się w kuchennym kącie w celu popełnienia jakiegoś wypieka, a w tym czasie Współtwórca wyciąga już z piekarnika pierwszą partię obłędnie pysznych drożdżowych kokosowo-cynamonowych ślimaczków z rodzynkami.
Albo żyjemy w symbiozie idealnej, albo mój PMS osiągnął już tak wynaturzoną formę, że zaczyna przenosić się na niewinnych ludzi.

Na wszelki wypadek wolę nie pytać, czemu akurat drożdżowe ślimaczki. Prawdopodobieństwo, że usłyszę BO TAK!, jest zbyt duże. A poza tym naprawdę są obłędnie dobre. Ślurp.

[31]. summer in the city vol. 2

Nigdy nie będzie takiego lata.

Od kiedy pamiętam, sierpień zawsze podszyty był dla mnie lekkim smutkiem. Gdzieś pomiędzy wciąż bajecznie słonecznymi popołudniami, letnim kurzem i garem leczo a pełnym podekscytowania oczekiwaniem na pierwsze pełnoprawne kasztany i nowymi zeszytami, uśmiechającymi się kokieteryjnie nietkniętą bielą kartek, wprost proszącą się o to, by wkroczyć na jej dziewiczy teren uzbrojonym w ostrze długopisu, podskórnie zawsze wyczuwałam w nim pewną melancholię. Jeszcze nie babie lato, ale już jego subtelną zapowiedź, otulającą niepostrzeżenie świat swoją delikatną przędzą, snującą się powoli, acz metodycznie w coraz szybciej zapadającym zmroku.

Nie wiem, czy to kwestia wieku i coraz wyraźniejszej świadomości, że to wiecznie oczekiwane lepiej, piękniej może wcale nie nadejść, nie do końca pomyślnego momentu w życiu, nadchodzących zmian i wynikającej z nich tymczasowości wszystkiego, niewygodnego zawieszenia pośród stale zmieniających się planów, z których nie wiadomo, co ostatecznie wyniknie, ale w tym roku silniej niż kiedykolwiek czuję, że nigdy nie będzie takiego lata. Pełnymi garściami staram się więc czerpać z tego, które trwa, nawet jeśli sprowadza się to jedynie do wykradania z ciągłego niedoczasu pojedynczych chwil, kiedy kompletnie niczego mi nie trzeba i niczego nie muszę, oraz beztroskiego pasożytnictwa na cudzych wywczasach.

Taki urlop w wersji freegan, podczas którego człowiek nieoczekiwanie odkrywa, że mieszka gdzieś ponad dwa lata i dotąd zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że w pobliżu ma tak doskonałe tereny do tego, aby poszwendać się po lesie w poszukiwaniu grzybów (albo żeby wleźć w szkodę - tylko ja potrafię nadepnąć na grzyby i ich nie zauważyć!), urządzić minipiknik, pomachać pojkami ku uciesze szalejących na placu zabaw dzieciaków, porzucać frisbee (już wiem, że wyjątkowo kiepsko aportuję), a potem zalec na trawie z książką albo sudoku, rozkoszując się cudownie wolnym popołudniem.


Chillout Marcelin.


A wieczorem - jeśli tylko dysponuje się przyjaciółmi mieszkającymi w tak fantastycznym miejscu - można zanurzyć się w czarownym bezczasie, patrzeć na spadające gwiazdy, przegadać pół nocy i przy dźwiękach kawałków z czasów liceum popijać piwo na dachu świata. A przynajmniej na dachu kamienicy.


Słońce nie będzie nigdy już tak cudnie wschodzić i zachodzić
Księżyc nie będzie tak pięknie wisiał


Nigdy nie będzie takiego lata.


piątek, 16 sierpnia 2013

[30]. chyba

Nie jest wielką tajemnicą, że należę do kobiet całkowicie nieskomplikowanych w obsłudze i do szczęścia potrzeba mi naprawdę niewiele. A jeśli w dodatku owo "niewiele" okraszone jest odrobiną polotu i fantazji - recepta na to, jak podbić moje serce, gotowa.

Absolutne mistrzostwo w tej materii osiągnął, rzecz jasna, Współtwórca. W sumie nie znam drugiego faceta, który wpadłby na pomysł, aby specjalnie dla mnie zamówić ręcznie robionego lizaka. Nie mówiąc już o lizaku w kształcie Totoro.



Kwiatki, czekoladki, brylanty? A pff.

wtorek, 13 sierpnia 2013

[29]. wtodziałek

Jestę geniuszę. Z racji tego, że tkwię w jakimś apogeum zawodowej padaki, koło 20:00 położyłam się na chwilę, dosłownie na moment, z zamiarem przywalenia półgodzinnej drzemki. Aha, półgodzinnej.
Obudziłam się przed 2:00 i mam właśnie nowy dzień. Wtodziałek.

Niech żyje alternatywny rytm dobowy!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

[28]. soft kitty, warm kitty, little ball of fur

Z okazji dzisiejszych urodzin pana Schrödingera wujek Gugiel zrobił się wyjątkowo ładny.


A ja nareszcie wymyśliłam wzór, który chcę mieć na koszulce.


- No fajne - orzekł Współtwórca, zerkając na projekt.
- A nie jesteś trochę dumny, że twoja żona wie, co to zasada nieoznaczoności Heisenberga?
- Zdziwiłbym się, gdybyś tego nie wiedziała.
- Ej, ale to nie jest takie oczywiste.
- Ale zdziwiłbym się, gdybyś akurat ty tego nie wiedziała.

Ha. It must be love. Nerd love.

niedziela, 11 sierpnia 2013

[27]. hot town summer in the city

Nie wiedzie mi się ostatnio. To znaczy owszem, na polu zawodowym wiedzie aż zanadto, a skutek uboczny jest taki, że moja doba w jakiś podejrzany sposób znów uległa paskudnemu skróceniu, żyję w ciągłym niedoczasie, a moje potrzeby sprowadzają się do tego, by - po tym, jak już należycie się wyśpię - rzucić wszystko w diabły i w trosce o własne zdrowie psychiczne kategorycznie i stanowczo zarządzić choćby szczątkową kanikułę. O zaszyciu się na kilka dni na Mazurach, jak to drzewiej bywało, nawet nie śmiem marzyć; aktualnie jestem tak podróżniczo niewybredna, że już sam wypad w rodzinne strony wydaje mi się całkiem sympatycznym przedsięwzięciem. Mogłabym radośnie pluskać się w jeziorze, wygrzewać się na słońcu jak jaszczurka, podziwiać balkonową plantację pomidorów Rodzicielki, ganiać po okolicznych łąkach i siołach, buszować po lasach, umrzeć, zeżarta przez komary… Kto wie, może nawet zmierzyłabym się z jednym z demonów okołopodstawówkowej młodości i wsiadła w końcu na ten dziadowski rower?

Szkoda tylko, że na drodze do szczęścia między mną a cudownie beztroskim byczeniem się stanął jeden wredny szczegół - taki mianowicie, że planktonowi znajdującemu się na samym dole kapitalistycznej piramidki takie luksusy jak urlop nie przysługują. Poświęciwszy tej smutnej prawdzie chwilę głębokiej zadumy, postanowiłam rozwiązać problem sposobem: zostałam urlopowym pasożytkiem. Z braku własnej podczepiłam się zatem pod cudzą labę, czyli w tym wypadku labę Współtwórcy, bo najbliżej.

Muszę przyznać, że pomysł żerowania na nieswoich wywczasach okazał się doskonały, zaowocował bowiem szalenie przyjemną sobotą. Było więc Stare Zoo - wcześniej odwiedziłam je tylko raz, w drugiej albo trzeciej klasie podstawówki, i pamiętam, że przywiozłam z tej wycieczki ponure wspomnienie przygnębiająco małych wybiegów i przeraźliwie smutnego kuca szetlandzkiego. Od tego czasu sporo się zmieniło, większość zwierzaków została przeniesiona do Nowego Zoo, gdzie pewnie żyje im się nieco bardziej komfortowo, i chociaż wczorajsza wyprawa skłoniła mnie do kilku mniej lub bardziej radykalnych refleksji na temat samej idei trzymania w niewoli rozmaitych gatunków zwierząt (szerzej o tym może innym razem) oraz wątpliwego sensu istnienia ogrodów zoologicznych w takim kształcie jak Stare Zoo, z jeżdżącą w kółko bryczką i kucykiem "zapraszającym na przejażdżkę" (yyy), spędziłam chwilę przy żółwiach, które awansowały ostatnio do grona mojej ulubionej zwierzyny (bo robią chap, chap, wiadomo), oraz - jak na poważną, dorosłą kobietę przystało - pozachwycałam się trochę sympatycznymi kózkami.


Był i paśnik…


…ale ponieważ stałam się ostatnio nieco kłopotliwa żywieniowo, w czasie, gdy Współtwórca futrował się na deser pyszną tartą czekoladową z orzechami (gdyby ktoś miał ochotę na takie dobro, polecam przybytek na Słowackiego, na widok tych wszystkich tart i kiszyków w witrynce dostałam ślinotoku), ja ćwiczyłam charakter. I podziwiałam roślinność Jeżyc…


…na których wejścia do lumpekso-rupieciarni strzegą niekiedy maneki-neko.


Było też kino i Sklep dla samobójców. Zapowiadało się nieźle (po Trio z Belleville nie mam wątpliwości, że francusko-belgijsko-kanadyjska animacja ma przyszłość), pomysł wydawał się odjechany, obsada polskiej wersji językowej pozawalała podejrzewać, że rozrywka będzie przednia, ale niestety całość okazała się mocno średnia. Przesadnie rozwleczoną fabułę i pozbawione polotu dialogi uratowała w zasadzie tylko absolutnie zachwycająca kreska. Mogłabym siedzieć i po prostu się na nią gapić, przecudna!


A w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o ulubioną winiarnię. Urzekł mnie ten dzwonek na blacie.

Po raz kolejny obiecuję sobie z mocą, że jak już będę duża, dorobię się wreszcie porządnego aparatu i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia. Nie wiem, czy to kwestia nowych szkieł, dzięki którym nareszcie widzę świat, ale wokół tyle jest ładnych drobiażdżków, które aż się proszą o to, żeby zatrzymać je w kadrze!

No. Po takiej skondensowanej dawce przyjemności plankton pracujący czuje się szczęśliwy i może powrócić do pracy ku chwale naszego PKB. Ciąg dalszy urlopowego pasożytowania pod hasłem "Summer in the city" w przyszły łikend. Spodobało mi się.

środa, 7 sierpnia 2013

[26]. aŁtorze, rzuć pisanie, tkaj makatki!

Ulubiona Redaktorka niewinnie podrzuciła mi pomysł na blogowy cykl, więc uznałam, że nie ma sensu się hamować - tu trzeba ten, no, kaganek nieść. I włochatą witkę, aby nią smagać w celu wzmocnienia oddziaływań.
Tu maż pieniążek, daj pani przy kasie loda i pieniążek.
Pisze psycholog, wykładowca akademicki z tytułem doktora. Ała.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

[25]. aš neišeisiu iš čia

W ramach strefy niekoniecznie rokendrola, choć z całą pewnością wolnej od angola, staram się udawać, że pamiętam cokolwiek z lektoratu z litewskiego. Póki co przypomniałam sobie, co oznacza čia i jak zamówić piwo. Hoho, taka ze mnie komparatystka, jak z koziej dupy pułk kozacki.
Ale za to piosenka ładna:


Udowodniwszy wczoraj po raz kolejny, że absolwent kierunku na wskroś humanistycznego przy niczym nie prezentuje się tak dobrze jak przy frytkownicy/grillu/garach, karmiąc wygłodniałą i spragnioną roślinnej wyżerki gawiedź, Współtwórca zawinął się w rodzinne strony, by zmarnować trochę życia w urzędach, a ja ostałam się sama na włościach. Teoretycznie powinnam więc mieć wymarzone warunki do tego, by wykopać się z korektorskich zasp i zmontować wreszcie w całość rozgrzebany artykuł, którego finisz idzie mi jak krew z nosa i najprawdopodobniej doczekam nad nim późnej starości, ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła sobie całego mnóstwa ciekawszych rozrywek. Takich jak na przykład nerwowe wizualizowanie sobie wszystkich sierpniowych questów, które bezwzględnie powinnam wykonać, oraz wszystkich katastrof, jakie mogą mnie spotkać po drodze. A także w nieco dalszej przyszłości.

Niech mnie ktoś kopnie w dupsko i zagoni do roboty, co?