niedziela, 11 sierpnia 2013

[27]. hot town summer in the city

Nie wiedzie mi się ostatnio. To znaczy owszem, na polu zawodowym wiedzie aż zanadto, a skutek uboczny jest taki, że moja doba w jakiś podejrzany sposób znów uległa paskudnemu skróceniu, żyję w ciągłym niedoczasie, a moje potrzeby sprowadzają się do tego, by - po tym, jak już należycie się wyśpię - rzucić wszystko w diabły i w trosce o własne zdrowie psychiczne kategorycznie i stanowczo zarządzić choćby szczątkową kanikułę. O zaszyciu się na kilka dni na Mazurach, jak to drzewiej bywało, nawet nie śmiem marzyć; aktualnie jestem tak podróżniczo niewybredna, że już sam wypad w rodzinne strony wydaje mi się całkiem sympatycznym przedsięwzięciem. Mogłabym radośnie pluskać się w jeziorze, wygrzewać się na słońcu jak jaszczurka, podziwiać balkonową plantację pomidorów Rodzicielki, ganiać po okolicznych łąkach i siołach, buszować po lasach, umrzeć, zeżarta przez komary… Kto wie, może nawet zmierzyłabym się z jednym z demonów okołopodstawówkowej młodości i wsiadła w końcu na ten dziadowski rower?

Szkoda tylko, że na drodze do szczęścia między mną a cudownie beztroskim byczeniem się stanął jeden wredny szczegół - taki mianowicie, że planktonowi znajdującemu się na samym dole kapitalistycznej piramidki takie luksusy jak urlop nie przysługują. Poświęciwszy tej smutnej prawdzie chwilę głębokiej zadumy, postanowiłam rozwiązać problem sposobem: zostałam urlopowym pasożytkiem. Z braku własnej podczepiłam się zatem pod cudzą labę, czyli w tym wypadku labę Współtwórcy, bo najbliżej.

Muszę przyznać, że pomysł żerowania na nieswoich wywczasach okazał się doskonały, zaowocował bowiem szalenie przyjemną sobotą. Było więc Stare Zoo - wcześniej odwiedziłam je tylko raz, w drugiej albo trzeciej klasie podstawówki, i pamiętam, że przywiozłam z tej wycieczki ponure wspomnienie przygnębiająco małych wybiegów i przeraźliwie smutnego kuca szetlandzkiego. Od tego czasu sporo się zmieniło, większość zwierzaków została przeniesiona do Nowego Zoo, gdzie pewnie żyje im się nieco bardziej komfortowo, i chociaż wczorajsza wyprawa skłoniła mnie do kilku mniej lub bardziej radykalnych refleksji na temat samej idei trzymania w niewoli rozmaitych gatunków zwierząt (szerzej o tym może innym razem) oraz wątpliwego sensu istnienia ogrodów zoologicznych w takim kształcie jak Stare Zoo, z jeżdżącą w kółko bryczką i kucykiem "zapraszającym na przejażdżkę" (yyy), spędziłam chwilę przy żółwiach, które awansowały ostatnio do grona mojej ulubionej zwierzyny (bo robią chap, chap, wiadomo), oraz - jak na poważną, dorosłą kobietę przystało - pozachwycałam się trochę sympatycznymi kózkami.


Był i paśnik…


…ale ponieważ stałam się ostatnio nieco kłopotliwa żywieniowo, w czasie, gdy Współtwórca futrował się na deser pyszną tartą czekoladową z orzechami (gdyby ktoś miał ochotę na takie dobro, polecam przybytek na Słowackiego, na widok tych wszystkich tart i kiszyków w witrynce dostałam ślinotoku), ja ćwiczyłam charakter. I podziwiałam roślinność Jeżyc…


…na których wejścia do lumpekso-rupieciarni strzegą niekiedy maneki-neko.


Było też kino i Sklep dla samobójców. Zapowiadało się nieźle (po Trio z Belleville nie mam wątpliwości, że francusko-belgijsko-kanadyjska animacja ma przyszłość), pomysł wydawał się odjechany, obsada polskiej wersji językowej pozawalała podejrzewać, że rozrywka będzie przednia, ale niestety całość okazała się mocno średnia. Przesadnie rozwleczoną fabułę i pozbawione polotu dialogi uratowała w zasadzie tylko absolutnie zachwycająca kreska. Mogłabym siedzieć i po prostu się na nią gapić, przecudna!


A w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o ulubioną winiarnię. Urzekł mnie ten dzwonek na blacie.

Po raz kolejny obiecuję sobie z mocą, że jak już będę duża, dorobię się wreszcie porządnego aparatu i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia. Nie wiem, czy to kwestia nowych szkieł, dzięki którym nareszcie widzę świat, ale wokół tyle jest ładnych drobiażdżków, które aż się proszą o to, żeby zatrzymać je w kadrze!

No. Po takiej skondensowanej dawce przyjemności plankton pracujący czuje się szczęśliwy i może powrócić do pracy ku chwale naszego PKB. Ciąg dalszy urlopowego pasożytowania pod hasłem "Summer in the city" w przyszły łikend. Spodobało mi się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.