piątek, 29 marca 2013

piątek, 29 marca 2013

Fakt, że moja rodzina cechuje się dość osobliwym poczuciem dobrego smaku i alternatywnymi zdolnościami dekoratorskimi, nie jest większą tajemnicą. W annałach rodzinnych prawdopodobnie na wieki zapisze się jedna z bożonarodzeniowych szopek, zmajstrowana własnoręcznie przez mojego - wówczas mocno młodocianego - brata, obsadzona figurkami z "Gwiezdnych wojen". Z Yodą w roli Dzieciątka, rzecz jasna.

Moja Rodzicielka nie byłaby wobec tego sobą, gdyby powstrzymała się przed zafundowaniem nam jakiegoś miłego dla oka, radosnego, wiosenno-wielkanocnego akcenciku. Na jej komódce pysznił się od jakiegoś czasu wazon pełen bazi i jakichś zielonych badylków, dodatki w postaci jajeczek okazały się więc bardzo na miejscu. Podobnie jak hendmejdowe bombki, umieszczone strategicznie tu i ówdzie.


A właściwie kto powiedział, że zajączki wielkanocne są spoko, a ciut wyleniałe misie już nie? Hę?


Tadam - wielkanocna choinka integracyjna w pełnej krasie, skomponowana w myśl zasady "Każdy inny, wszyscy równi". Nawet bałwanek się załapał, bo nie dyskryminujemy bałwanków.


Spokojnych świąt, Drodzy Czytacze! I równowagi psychicznej! ;)

poniedziałek, 25 marca 2013

poniedziałek, 25 marca 2013

Garść połikendowych wniosków najwyższej wagi:

* Grono moich przyjaciół i znajomych, a zwłaszcza jego żeńska reprezentacja, z całą pewnością nie jest w pełni władz umysłowych (a część dodatkowo jest okropnie kłamliwa). Co w dużym stopniu wyjaśnia Dżoanę Krupę, panią Grażynkę z sekretariatu sołtysa, oczojebnie zielone afro, różowo-brokatowe buty stanowiące absolutny szczyt wszelkiego zwyrodnienia, blond perukę transwestyty Serża, pozostałości po oskubanej punkowej kurze, kapelutek z burdelu z Dzikiego Zachodu oraz parę innych osobliwości zgromadzonych razem i do kupy w jednym pomieszczeniu (nie pytajcie…).

* Ze mną w zasadzie też może być coś mocno nie tak, w przeciwnym wypadku nie udawałabym pingwina-huncwota kradnącego dzieciom śniadanko. I nie robiłabym całego mnóstwa równie idiotycznych rzeczy, w dodatku bawiąc się przy tym wyśmienicie.

* Posiadanie idealnego ałtfitu dla oszalałej fanki wczesnej Madonny zawsze może się obrócić przeciwko tobie, więc lepiej za głośno się nim nie chwalić.

* Jeśli podczas gry w filmowe kalambury wymyślasz tytuły z gatunku nie do pokazania, jak "Dogma", "Incepcja" czy "Ryzykanci", nie zdziw się, jeśli w odwecie każą ci pokazywać "Kaligulę". Albo "Psa andaluzyjskiego".

* Rozsądek podpowiada mi, że dla dobra mojego własnego tyłka byłoby zdecydowanie lepiej, gdybym zaczęła otaczać się ludźmi, którzy realizują się na przykład przy desce kreślarskiej, desce do prasowania albo na działce, pieląc rabatki, kopiąc, siejąc i babrząc się w ziemi, a nie w kuchni. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że przez ostatnie dwa dni przytyłam jakieś pięć kilo, i to lekko. Choć niespecjalnie jest mi z tego powodu przykro. Zaprzyjaźnione kuchenne boginie to skarby!

* Jeśli przed położeniem się spać po imprezie dokonujesz starannego demakijażu i wklepujesz pod oczy kremik, zamiast po prostu zalec w pościeli, licząc na to, że poranna panda nie wyżre ci oczu, wiedz, że nieuchronnie postępuje u ciebie proces starzenia.

* W rankingu filmów na leniwą, poimprezową niedzielę "Harry Potter" oficjalnie zdeklasował "Smażone zielone pomidory". Zwłaszcza jeśli ogląda się go w doskonałym towarzystwie i na fotelu wytwarzającym własne pole grawitacyjne.

Innymi słowy, fantastyczny łikend za mną. Wielkie dzięki, drogie świry!

Ja sama w kuchenną boginię zamierzam natomiast przekształcić się w niedalekiej przyszłości, bo dostałam fantastyczny prezent - zaproszenie na vege/vegan warsztaty kulinarne. Ihihi!
Tym oto sposobem z miejsca zyskałam +10 do wartości matrymonialnej. Jest dla mnie nadzieja!

wtorek, 19 marca 2013

wtorek, 19 marca 2013

Aktualnie jestem na skraju zimowego samobójstwa.

Przypuszczam, że zeszłoroczne dokazywania na rubieży i praca w krainie, w której zamarzają białka oczu, a po okolicy szwendają się zaginieni powstańcy styczniowi, musiały naruszyć mi jakąś strukturę i coś we mnie poprzestawiać, bo mimo że nigdy nie byłam zmarźlakiem, od trzech miesięcy dłonie mam tak zimne, że mogłabym nimi masowo mrozić driny. A na widok tego osranego śniegu chce mi się wyć.

Poważnie podejrzewam, że już wkrótce mogę zostać jedną z pierwszych osób w historii, które odebrały sobie życie z powodu nieuchronności pór roku i powszechnych w tej szerokości geograficznej zjawisk atmosferycznych. Nie, nie miała żadnych problemów, nie cierpiała na depresję, nic nie wskazywało na to, że przegryzie sobie tętnicę szyjną tylko dlatego, że nastała wiekuista zima, która już nigdy się nie skończy...

Na tę intencję wyraziłam już nawet ostatnie życzenie: chcę, żeby po śmierci mnie spalono, bo może dzięki temu nareszcie będzie mi ciepło.
Niestety Narzecz okazał się podłą i przewrotną szują: zaproponował, że mnie zamrozi.

Argh!

piątek, 15 marca 2013

piątek, 15 marca 2013

Skoro już zebrało mi się na glamury i wypisuję dziś piramidalne głupoty, pociągnę jeszcze wątek próżnych wynurzeń z rzyci i się pochwalę:
Po kilku niebezpiecznych manewrach w okolicach swoich gałek ocznych udało mi się wreszcie posiąść sztukę względnie bezkrwawego montażu sztucznych rzęs. Ahaha!

Nie ma się czym chełpić? Owszem, jest!
Nie dość, że niemal bezkosztowo udało mi się upodobnić do jednego z moich najulubieńszych bohaterów "Ulicy Sezamkowej", to jeszcze po prawie trzech dekadach życia w silnym przeświadczeniu, że dla moich lichych rzęs nie ma żadnej, absolutnie żadnej nadziei i pisana im lichość po wsze czasy, dorobiłam się całkiem miłych firanek. Nietrwałych wprawdzie, ale nie zmienia to nijak natury ich firankowości. Są? Są. No.

Zamierzam wykorzystać ten fakt przy okazji najbliższej imprezy, więc gdyby ktoś z zamieszkujących w moich rejonach zauważył w przyszły łikend obłąkaną dziewoję drącą się wniebogłosy w jakimś miejscu publicznym, że zgubiła oko - bez paniki, najprawdopodobniej to tylko ja ganiam za firaną, która mi odpadła. Oby nie.

Ciotka pro, zdjęcie z albumu rodzinnego:

wtorek, 12 marca 2013

wtorek, 12 marca 2013

Narzecz czyta książkę i ciska się nieco bez sensu na zapis "lata 30.", twierdząc, że jest bzdurny, źle wygląda, a rozumni ludzie przecież i tak wiedzą, o co chodzi, więc ta kropka jest zupełnie zbędna. Tłumaczę mu spokojnie, że taki zapis liczebników porządkowych jest jak najbardziej poprawny, ale Narzeczu nie daje za wygraną.

N: Poza tym kropka oznacza zatrzymanie.
ja: Jeśli czujesz potrzebę, żeby się zatrzymać, to się zatrzymaj. Zatrzymaj się. Pochyl się nad tym*.
N: Żebym ja się nad tobą nie pochylił.
ja: Pochyl się!
N: Ja to się cały czas pochylam nad tobą i twoim losem.
ja: I co z tego wynika?
N: Garbię się!
:D

* Jakiś czas temu Rodzicielka zwróciła naszą uwagę na językowego potworka, który bujnie rozplenił się w mowie polskiej, zwłaszcza tej serwowanej w mediach. A mianowicie na pochylanie się. Jak by nie patrzeć, miała rację - teraz wszyscy się nad wszystkim pochylają, do tego stopnia, że szlag może człowieka trafić. Kto nie wierzy, niech posłucha naszych polityków - mogę się założyć, że prędzej czy później któryś się nad czymś pochyli. Na bank.

niedziela, 10 marca 2013

niedziela, 10 marca 2013

O tym, że nasze poczucie humoru jest ciut popaprane, wiadomo nie od dziś. Wyjaśnia ono w pewnym stopniu siłę miłości, jaką oboje z Narzeczem od dawna darzymy Eddiego Izzarda, w którego głowie - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - stado Chińczyków siecze kapustę. Tłumaczy ono również, dlaczego - mimo że oglądałam ten skecz jakiś milion razy - przy "I am an evil herbivore" nadal kwiczę. I cieszy mnie natłuczony pawian.


Nie rozumiem natomiast, dlaczego nie zawarliśmy dotąd bliższej znajomości z pieruńsko zdolnym Timem Minchinem. Od wczoraj rżę jak bałwan.


Jeśli komuś niestraszny mało poprawny dowcip, polecam jeszcze naszych prywatnych faworytów.
Kawałek, który mnie uwiódł:


I typ Narzecza, zaraz po "Prejudice":


A gdyby ktoś poczuł się dotknięty, zapewniam, że Tim ma w swoim repertuarze również mniej kontrowersyjne utwory. Bez wulgaryzmów, seksualno-religijno-polityczno-paskudnych podtekstów i do tego krótsze niż pięć minut. Naprawdę.


:D

Swoją drogą przeglądanie przepastnych zasobów internetu w poszukiwaniu anglojęzycznych, w tym również muzykujących, komików, którzy spełnialiby dwa podstawowe kryteria:

1) jeszcze ich nie znamy (a znamy całkiem sporo),
2) są naprawdę zabawni (a często nie są),

sprawiło, że nasunęły mi się dwie refleksje.

1. Jako dziewczę z jakoś-tam-udokumentowaną podstawową wiedzą z dziedziny językoznawstwa ogólnego jestem zatrwożona myślą, że, mimo pewnych zasobów poczucia humoru i znajomości angielskiego w stopniu dość komunikatywnym, znajdę się kiedyś w anglojęzycznym kraju i kompletnie nie będę rozumieć dowcipów polegających na grze słów czy fonetycznym podobieństwie. Jeśli chodzi o humor językowy, narzecze pobratymców wujka Willa ze Stratfordu ma bowiem nieprawdopodobny potencjał i strasznie wkurza mnie świadomość, że nigdy, przenigdy nie będę się nim posługiwać tak biegle jak swoim własnym.

2. Poza ogromną możliwością zabaw językowych, angielski stwarza też niemal nieograniczone pole do rymowania. Składanie po polsku wersów, które zawierałyby rymy nieco ambitniejsze niż częstochowskie, to o niebo trudniejsze wyzwanie ze względu na specyfikę naszego, uparcie deklinującego się i koniugującego języka. Co wyjaśnia, dlaczego nawet pan Andrus potrzebuje chwili na ułożenie błyskotliwego wiersza, a część zabaw z "Whose Line is it Anyway?" przeniesiona na polski grunt zwyczajnie nie ma najmniejszego sensu. Umówmy się, akt stworzenia "Beniowskiego" z jego formalną finezją raczej nie należał do szybkich porodów.
W tym miejscu nasuwa mi się zatem tylko jedno pytanie: Skoro angielski daje tak niesamowite możliwości do układania rymów, dlaczego ci ludzie są tak niewdzięczni i jakim cudem w tym języku powstaje tak wiele bezdennie durnych piosenek?? Uh la la la, kurna.

niedziela, 3 marca 2013

niedziela, 3 marca 2013

Po raz kolejny stwierdzam z całą stanowczością, że nasi przyjaciele i znajomi nawet w najmniejszym stopniu NIE SĄ NORMALNI. Przysięgam!

Po wczorajszej przesympatycznej nasiadówce u Ulubionej Redaktorki i UMUR-a (która, zgodnie z przypuszczeniem, zakończyła się o godzinie cokolwiek nieprzyzwoitej - jestem przekonana, że nic nie jest w stanie nas uratować i nasze spotkania nawet rozpoczynając się w samo południe, miałyby swój finał bladym świtem, bo niechcący opanowaliśmy jakąś tajemną sztukę zakrzywiania czasoprzestrzeni, ot co) już nigdy, przenigdy nie będę w stanie oglądać koncertów Led Zeppelinów bez zastanawiania się nad skuteczną techniką dyskretnego poprawiania sztucznej szczęki.

A do tego od rana chodzę i nucę to:


Zuo i czarcie kopytko, które nijak nie chce się ode mnie odczepić. Aaaa!