niedziela, 10 marca 2013

niedziela, 10 marca 2013

O tym, że nasze poczucie humoru jest ciut popaprane, wiadomo nie od dziś. Wyjaśnia ono w pewnym stopniu siłę miłości, jaką oboje z Narzeczem od dawna darzymy Eddiego Izzarda, w którego głowie - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - stado Chińczyków siecze kapustę. Tłumaczy ono również, dlaczego - mimo że oglądałam ten skecz jakiś milion razy - przy "I am an evil herbivore" nadal kwiczę. I cieszy mnie natłuczony pawian.


Nie rozumiem natomiast, dlaczego nie zawarliśmy dotąd bliższej znajomości z pieruńsko zdolnym Timem Minchinem. Od wczoraj rżę jak bałwan.


Jeśli komuś niestraszny mało poprawny dowcip, polecam jeszcze naszych prywatnych faworytów.
Kawałek, który mnie uwiódł:


I typ Narzecza, zaraz po "Prejudice":


A gdyby ktoś poczuł się dotknięty, zapewniam, że Tim ma w swoim repertuarze również mniej kontrowersyjne utwory. Bez wulgaryzmów, seksualno-religijno-polityczno-paskudnych podtekstów i do tego krótsze niż pięć minut. Naprawdę.


:D

Swoją drogą przeglądanie przepastnych zasobów internetu w poszukiwaniu anglojęzycznych, w tym również muzykujących, komików, którzy spełnialiby dwa podstawowe kryteria:

1) jeszcze ich nie znamy (a znamy całkiem sporo),
2) są naprawdę zabawni (a często nie są),

sprawiło, że nasunęły mi się dwie refleksje.

1. Jako dziewczę z jakoś-tam-udokumentowaną podstawową wiedzą z dziedziny językoznawstwa ogólnego jestem zatrwożona myślą, że, mimo pewnych zasobów poczucia humoru i znajomości angielskiego w stopniu dość komunikatywnym, znajdę się kiedyś w anglojęzycznym kraju i kompletnie nie będę rozumieć dowcipów polegających na grze słów czy fonetycznym podobieństwie. Jeśli chodzi o humor językowy, narzecze pobratymców wujka Willa ze Stratfordu ma bowiem nieprawdopodobny potencjał i strasznie wkurza mnie świadomość, że nigdy, przenigdy nie będę się nim posługiwać tak biegle jak swoim własnym.

2. Poza ogromną możliwością zabaw językowych, angielski stwarza też niemal nieograniczone pole do rymowania. Składanie po polsku wersów, które zawierałyby rymy nieco ambitniejsze niż częstochowskie, to o niebo trudniejsze wyzwanie ze względu na specyfikę naszego, uparcie deklinującego się i koniugującego języka. Co wyjaśnia, dlaczego nawet pan Andrus potrzebuje chwili na ułożenie błyskotliwego wiersza, a część zabaw z "Whose Line is it Anyway?" przeniesiona na polski grunt zwyczajnie nie ma najmniejszego sensu. Umówmy się, akt stworzenia "Beniowskiego" z jego formalną finezją raczej nie należał do szybkich porodów.
W tym miejscu nasuwa mi się zatem tylko jedno pytanie: Skoro angielski daje tak niesamowite możliwości do układania rymów, dlaczego ci ludzie są tak niewdzięczni i jakim cudem w tym języku powstaje tak wiele bezdennie durnych piosenek?? Uh la la la, kurna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.