Zupełnie nie rozumiem, dlaczego gdzieś u schyłku lata o tyleż uparcie, co naiwnie zakładałam, że w połowie listopada cały ten wyjątkowo popaprany rok z pewnością będzie już uprzejmy się odpaprać, zrobi się naprawdę fajnie, a ja będę radośnie porzygiwać tęczą i mieć tyyyle do opowiadania. Cóż, nie mam, bo wcale nie jest fajnie. Wręcz przeciwnie, wszystko pieprzy się dokumentnie, posysa po całości i generalnie odwrócona klątwa Coelho ani myśli odpuszczać. Fakin skucha, jak mawia Redaktór J.
Zamiast więc porażać swoją wymownością, której aktualnie, mimo najszczerszych chęci, nijak nie jestem w stanie z siebie wykrzesać, w telegraficznym skrócie donoszę jedynie, że żyję, acz nieprzesadnie, za to w ramach dawno nieodświeżanej wesołej piątkowej wyliczanki cieszę się, że:
- Jest piątek. Piątek to zawsze powód do radości.
- Jutro widzenie ze Współtwórcą (małżeństwa tymczasowo-na-odległość są jeszcze bardziej beznadziejne niż narzeczeństwa w takim trybie, przysięgam!). Ha.
- A do tego koncert Dezertera i, przy okazji, mały spęd pilskich znajomych. Po trzykroć ha.
- W środę nasza rocznica. Dziewiąta. Hohoho.
- Przedłużony niepodległościowy łikend spędziłam w Poznaniu, głównie w towarzystwie dwóch panien M., w tym jednej czworonożnej. Było fajnie i dziewczyńsko, dużo rozmów, litry herbaty, pyszne jedzenie (nafutrowałam się rogalami marcińskimi chyba po wsze czasy - i kto powiedział, że wszystko, co dobre, wegan omija, no kto?), muzyka, trochę liftingu oraz nieco bolących gnatów (co zrobić, to już ten wiek). I sporo uciechy.
 |
Dowód rzeczowy, czyli wegański rogal z Ekowiarni (ślurp!) na dobry początek wycieczki. |
- Mam dready, wersję 2.0. To trochę jak zombie apokalipsa - moi Chłopcy powstali z martwych, hell yeah!
Smutna kupka i zombiaki w trakcie montażu. Przy okazji udało nam się wysłać na tamten świat dziesięć (słownie: dziesięć) szydełek. Całkiem imponujący wynik, uważam.
- A poza tym zrobiłam dziś przekozacki sos czosnkowy na bazie najlepszego na świecie wegańskiego majonezu (przepis niebawem), jutro zamierzam powrócić na moją nadjeziorną trasę i wyhasać się jak młody kucyk, bo po tygodniu niebiegania potwornie mnie nosi, za ostatnie pieniądze sprawiłam sobie Sezon burz i szalenie mnie cieszy, że wreszcie go mam (bardzo nie cieszy mnie natomiast fakt, że im dalej w las, tym książka wydaje się coraz większym nieporozumieniem, choć nadal się łudzę, że pan Sapkowski jeszcze się ogarnie, fabuła nabierze rozpędu, a smętny emowiedźmin przestanie być taką miękką, irytującą bułą, pod względem skuteczności w gwałceniu kanonu wykazującą zadziwiające i dość przygnębiające podobieństwo do gumowego smoka w Malborku), i generalnie planuję pokorzystać trochę z łikendu. Począwszy od zaraz, o.