środa, 31 października 2012

środa, 31 października 2012

Układamy się do snu.

Konku: No i gdzie mi tu wierzga tą grzywą? Ustali raz, jak grzywa leży, a nie mi się tu krząta.

Sypiam z Panią Halinką! :D

sobota, 27 października 2012

sobota, 27 października 2012

Jak postanowiłam, tak też uczyniłam - opuściłam wczoraj przyjazne rodzinne strony, wsiadłam w mobilną fińską saunę sponsorowaną przez Polskie Koleje Państwowe, dzięki której, jak przypuszczam, problemy z krążeniem nie grożą mi nie tylko w tym, ale i siedmiu następnych wcieleniach, a potem ochoczo dałam się powitać Konkubentowi.

Powitanie zawierało m.in. australijskie czerwone wytrawne, pieczoną dynię, najlepsze na świecie masło czosnkowe, sery, oliwki i pomidory z mozzarellą, więc wnioskuję, że trochę się za mną stęsknił.



*

Otworzywszy oko, przy łóżku zobaczyłam to:


- Za szybko się obudziłaś - usłyszałam. - Szarlotka będzie za godzinę.

Tak. Mój chłopiec rozpoczął sobotę z przytupem, od upieczenia szarlotki (!).

Zaczynam podejrzewać, że w ten oto subtelny sposób, rozpuszczając mnie do granic przyzwoitości, usiłuje stopniowo przygotować mnie na informację, że od jakiegoś czasu posiadam wyjątkowo rozłożyste poroże. Albo że ma gdzieś na boku jakieś nadprogramowe potomstwo. Ewentualnie, że woli kozy. Innego wytłumaczenia nie widzę.

Czuję się tak bezwstydnie rozpieszczona, że już bardziej nie można. 

wtorek, 23 października 2012

wtorek, 23 października 2012

Mój pies został lokalnym celebrytą.
Fakt, że od lat był doskonale znany wśród wszystkich miejscowych właścicieli psów, to akurat żadna nowina - jego sława największego bandyty w okolicy, który, mimo kurduplowatego wzrostu, nie zmarnuje żadnej okazji, by obszczekać owczarka niemieckiego, rottweilera czy inszego husky’ego, od dawna go wyprzedza. Teraz jednak znają go także nie-psiarze, w związku z czym nie ma spaceru, by ktoś życzliwie nie zagadnął: "Czy ten piesek jest chory? Ma taki smutny pysk", "Ten piesek musi być już chyba bardzo stary, bo tak wolno człapie", "A czemu ten piesek taki smutny?".

Tymczasem "piesek" za kilka miesięcy skończy siedemnaście lat, co oznacza, że jako człowiek już dawno przekroczyłby setkę, w żadnym wypadku nie jest smutny i póki co nie wygląda, jakby dokądkolwiek się wybierał, a już na pewno nie do psiego nieba. Skrycie podejrzewamy zresztą z Rodzicielką, że trafił nam się magiczny chowaniec, a jego skrzętnie ukrywanym skillem jest nieśmiertelność, ewentualnie, że bardzo wziął sobie do serca rekord niejakiego Blueya i postanowił go przebić (dwadzieścia dziewięć lat, pięć miesięcy i siedem dni).
Gdyby jednak któregoś razu doszedł do wniosku, że jego życie było na tyle długie i udane, że czas najwyższy na jakąś zmianę, wcale się nie zdziwię, jeśli mieszkańcy miasteczka postawią mu na rynku pomnik dla zasłużonego obywatela. Był Szarik, był Lampo, co jeździł koleją, była Łajka, będzie i Korek. A co.

sobota, 20 października 2012

z pamiętnika pokracznego tuptacza - sierpień-październik 2012

6 sierpnia
Paramparam! Nadejszła wiekopomna chwila: oto ciotka pro - niekwestionowana królowa leniwych śmierdziuchów i największy flak wśród wszystkich sflaczałych flaków - w pełni świadoma swych poczynań - przebiegła dwa kilometry. Nie cięgiem, rzecz jasna, jeno z przerwami na dziarski marsz - w sumie kolejne dwa kilometry - co nie jest zbyt imponującym wynikiem, ale biorąc pod uwagę fakt, że nic się nie zmieniło i bieganie nadal stanowi absolutnie najkoszmarniejszą formę aktywności fizycznej, jaką zdarzyło się wymyślić ludzkości na przestrzeni dziejów, i tak uważam, że jest to podniosłe wydarzenie warte odnotowania. Co niniejszym czynię.


8 sierpnia
Kolejne dwa kilometry za mną (plus drugie tyle marszu). Nadal mam poważne wątpliwości, czy w ogóle lubię biegać (jestem za to niemal pewna, że nie cierpię, po prostu nienawidzę pierwszych ośmiuset metrów), ale ponieważ się zawzięłam, eksperyment trwa. Przynajmniej dopóki nie znajdę lepszego, zgodnego z prawem i bezpiecznego dla bliźnich, sposobu na spożytkowanie nadmiaru frustracji i paskudnej energii. A co moje dupsko na tym skorzysta, to jego.


10 sierpnia
Mało chwalebna prawda jest taka, że jedynym powodem, dla którego mimo deszczu wychynęłam dziś z domu, żeby pobiegać, była wizja mojego własnego tyłka - to znaczy próba wizualizacji, jaki będzie przepiękny, jeśli się zawezmę i zrealizuję plan minimum, który sobie założyłam, by znaleźć ostateczną odpowiedź na pytanie "Czy ciotka pro i bieganie są kompatybilne?"*.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że własna dupa to nieszczególnie szlachetna motywacja, ale za to skuteczna - poszłam. Pierwszy tydzień z dziesięciu za mną, huhu!

Z obserwacji początkującego pokracznego tuptacza poczynionych dziś: truchtam trzy minuty cięgiem, nie sapię już jak radziecka lokomotywa - bardziej jak mały parowozik, jest progres!, przestałam tracić całą energię na przekonywanie własnego organizmu, że wyplucie płuc tudzież nagłe omdlenie nie jest dobrym pomysłem, oraz próby wyjaśnienia wszystkim swoim kończynom, że nie powinny się rozjeżdżać, gdyż wskazane jest, by nawiązały w miarę zgodną współpracę, powoli łapię rytm - oczywiście na tyle, na ile pozbawiony elementarnej koordynacji ruchowej ciapciak jest w stanie go złapać, nadal uważam, że pierwszy kilometr jest beznadziejny, drugi natomiast jest już całkiem przyjemny.

I generalnie cała ta zabawa chyba powoli zaczyna mi się podobać.

Omatko, ja naprawdę to napisałam?


* Dopuszczam tylko dwie możliwe odpowiedzi:
- "Panie, daj pan spokój!" - doszedłszy do takiego wniosku, z czystym sumieniem będę mogła porzucić tę formę aktywności fizycznej, by nigdy, przenigdy do niej nie powrócić - próbowałam!,
- "Ależ jak najbardziej" - po poczynieniu przeze mnie takiego odkrycia świat z pewnością stanie się piękny, a ja zgrabna i gibka, a potem potruchtam radośnie przez ukwieconą łąkę w stronę zachodzącego słońca. Czy coś.


26 sierpnia
Amerykańskie filmy okrutnie kłamią. To nieprawda, że po bieganiu człowiek wraca do domu z seksownie przepoconą koszulką, na której pod szyją wykwita mu interesujący, wilgotny, trójkątny deseń. Że wprawdzie brak mu tchu, ale jest to bardzo estetyczna beztchowość, wprost prosząca się o to, by zerwać z ponętnego biegacza ten z lekka nieświeży przyodziewek i skłonić go do aktywności fizycznej nieco innego rodzaju - teraz, zaraz, natychmiast, już. I że ogólnie człowiek prezentuje się tak, jak opisywali to Chandler i Joey w "Przyjaciołach": "Piękni ludzie biegną".


Bullshit. Nie wiem, czy to kwestia szerokości geograficznej, klimatu (może hasając po kalifornijskich plażach, człowiek poci się inaczej, po amerykańsku?), braku gustownej czerwonej bojki i galotów czy jeszcze inszego splotu niesprzyjających okoliczności, ale czas powiedzieć to głośno: ten mokry trójkąt pod szyją, podobnie zresztą jak generalna ponętność, to jedna wielka ściema. Pocę się w krzywe plamy i mam czerwoną paszczę, czuję się oszukana. Ot co.

A w ogóle to:


Dokładnie tak.


28 sierpnia
Moją najnowszą bolączką-dziwactwem są aktualnie łydy. Nie byłabym przecież sobą, nie posiadając żadnego powodu do marudzenia, a ponieważ moje radosne, pokraczne tuptanie powoli zaczyna dawać całkiem przyjemne efekty w postaci zaniku boczków, podejrzewam, że niebawem i mój tyłek-który-widać-z-kosmosu przestanie być nieustającym źródłem inspiracji do kreatywnego narzekania. Starając się zawczasu zapełnić jakoś tę pustkę, musiałam znaleźć sobie jakąś część ciała, na którą w wolnych chwilach mogłabym trochę pozłorzeczyć. I znalazłam - łydy!
Nie mogę bowiem oprzeć się paskudnemu wrażeniu, że z dnia na dzień - mimo, że wzorowo się rozciągam - te mendy się powiększają. A takie mi się zawsze wydawały niewinne i zupełnie nieszkodliwe. Tymczasem nic bardziej mylnego. Wystarczyło kilka przebieżek i proszę, pokazały swoją prawdziwą naturę - naturę, w której (o zgrozo!) leży dążenie do nienaturalnego rozrostu.

Konkubent, przyzwyczajony do moich dziwactw i urojeń, oczywiście zbagatelizował problem, ale ja jestem niemal przekonana, że dziesięciotygodniowy plan skończę z łydą gladiatora. Toteż na wszelki wypadek uprzedziłam go, że gdyby któregoś dnia po powrocie z pracy zastał w naszym domu wielkołydziastą postać, drącą się gromko: "I am Spartacus!", to nie pieprznięty włamywacz, tylko ja, we własnej osobie. Nieszczególnie się przejął.

Czuję się nierozumiana, idę ćwiczyć okrzyki:




3 września
Tydzień piąty pokracznego tuptania przywitałam pełną gotowością do posikania się ze szczęścia. Spontaniczny poranny pomiar wykazał osiemdziesiąt dziewięć centymetrów w biodrach i sześćdziesiąt cztery w talii - łomatkobosko, w życiu nie miałam takich wymiarów (powiedziałabym, że w podstawówce, ale w siódmej-ósmej klasie ważyłam jakieś dwadzieścia kilo więcej niż teraz, więc musiałaby to być jakaś bardzo wczesna podstawówka)!

Niniejszym pełna skruchy odszczekuję wszystko, co mówiłam dotąd na temat bezsensownego przebierania odnóżami w celach rekreacyjnych. Ta aktywność naprawdę ma sens! Nawet jeśli przyświeca jej tak niska (by nie rzec: dupna) motywacja jak myśl o własnym tyłku (połączona z jeszcze mniej szlachetną, cichą determinacją, że skoro się zawzięłam, skończę, co zaczęłam, choćby miał mnie szlag trafić). O!


5 września
Uwaga, pokraczny (chociaż dzisiaj rzekłabym nawet: całkiem rączy) tuptacz wydaje ryk tryumfu: ROOOAAAAR! Już.

Piętnaście minut cięgiem!
Hell fuck yeah, przebiegłam "Teleexpress"!


12 września
- Znam staro-cerkiewno-słowiański i oboje znamy łacinę, to daje nam całkiem niezłe możliwości emigracji.
- Dokąd na przykład?
- Eeeee... Do Ameryki Łacińskiej?
- I znowu dochodzimy do twojego biegania i Rio.
- No. Słuchaj, to ma sens: może jako utytułowany sportowiec mogłabym poprosić dla nas o azyl?
- Chyba utytłany.


21 września
Powoli zacieram ręce na myśl o nagrodzie, którą postanowiłam sobie zafundować po skończeniu dziesięciotygodniowego planu. Wymyśliłam, że kupię sobie porządne buty do biegania. O.

Wiem, każdy szanujący się biegacz powinien mnie teraz natrzaskać włochatą witką za to wyznanie, bo jakże to tak, o zgrozo, od prawie dwóch miesięcy ganiać bez butów, uważam jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Na samym początku tuptaczego eksperymentu całkiem rozsądnie doszłam bowiem do wniosku, że skoro zabieram się za niego z silnym przekonaniem, że ludzkości nie udało się dotąd wymyślić bardziej beznadziejnej aktywności fizycznej niż bezsensowne przebieranie odnóżami, i nie mam pojęcia, czy lubię ją choćby w najmniejszym stopniu, idiotycznie byłoby inwestować w jakiekolwiek oprzyrządowanie. W końcu obuw do biegania, jak sama nazwa wskazuje, bywa dość przydatny, pod warunkiem, że się biega, nie?
A ponieważ nie ma sensu dłużej temu zaprzeczać: bieganie jest super!, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie sprawię sobie swoje zasłużone, wyczekane butki.
Co jest kolejnym dowodem na to, że świat niechybnie zmierza ku końcowi. Na bank.


23 września
TRZYDZIEŚCI MINUT! Iiiiihaaaaa!


1 października
W ramach walki z jesienną melancholią wychynęłam na wieczorne tuptanie. Pieruńsko mi się nie chciało, wymyśliłam nawet co najmniej tuzin bardzo wiarygodnych wymówek, by zostać w przytulnej chałupie, zamiast snuć się bez sensu gdzieś po ciemnicy, ale później, po głębokim namyśle, uznałam, że albo się zmotywuję i zwlokę dupsko, albo zabunkruję pod kocem z książką i żelkowymi wegemisiami (chrupek niestety na stanie brak), a potem będzie mi przykro.
Nie chciałam, żeby było mi przykro, więc poszłam. Co okazało się bardzo dobrym pomysłem - nie wiem, jak to działa, niewykluczone, że podczas tuptania mózg zalewają mi endorfiny czy jakieś insze podejrzane substancje, toteż moja percepcja jest wówczas okrutnie pokrzywiona, ale jesień obserwowana w trakcie wieczornych przebieżek wydaje się dużo bardziej przyjazna niż ta oglądana za oknem. Zawiera nawet jeże - w zeszłym tygodniu spotkałam jednego, miał bardzo sympatyczny ryjek - a do tego pięknie pachnie - liśćmi, ziemią, wilgocią i czymś przyjemnie kręcącym w nozdrzach, bliżej nieokreślonym, bardzo jesiennym.

Ostateczny wynik: 47 minut cięgiem (plus parę szybszych zrywów), na luzie, bez potrzeby zdecydowanego umarcia i wyplucia wnętrzności. Hell yeah! Następny cel: godzina.


2 października
"Ciotka pro wieszczy, że koniec świata niechybnie się zbliża", odcinek tysiącpińcetóśmsetny.

Gdyby ktoś zastanawiał się, czym kończy się wypuszczenie takiego dzikusa jak ja na mały szoping, usłużnie podpowiadam: nędzą. Rzekłabym, że spłukałam się w stylu iście babskim, ale gwoli sprawiedliwości zaznaczyć należy, że to nie do końca prawda. To znaczy owszem, spłukałam się*, w zamian za portrety kilku martwych królów z autografem NBP dali mi obuw i przyodziewek, ale był to obuw i przyodziewek z gatunku bardzo potrzebnych, naprawdę (taa, czy jakakolwiek kobieta, wracając z zakupów, twierdzi inaczej?).

Po pierwsze: mam wreszcie prawdziwe buty do biegania. Ihihi!



Po drugie: w ramach autoprezentu przedimieninowego sprawiłam sobie bardzo gustowne termogaloty, bo w moich lichych legginsach odrobinę marznie mi już tyłek.
(Tu następuje chwila przerwy na małe gradobicie, monsunowy deszczyk i parę wstrząsów sejsmicznych - zakup termogalotów z całą pewnością JEST jednym ze zwiastunów końca świata, na bank).

Jutro zamierzam sprawdzić, jak sprawują się te sprawunki. Po kilku tuptach po sklepie nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że nowe butki kocham już całym sercem - choćby dlatego, że nie są starymi adidaskami - natomiast galoty mają sporą szansę stać się moim prywatnym źródełkiem nieustannej radości. Poza tym, że wyglądam w nich jak skrzyżowanie bardzo poważnej, profesjonalnej tuptaczki z niskobudżetową wersją Kobiety-Kota (buehehe!), bardzo ucieszył mnie też fakt, że według ich producenta rozmiar 36 to XS. Wżeram czekoladę, patrzę na metkę i od razu mi weselej. Ha.


* Biorąc pod uwagę permanentny przeciąg na moim koncie, nie ma czemu się dziwić - czynność spłukiwania się przy takich parametrach trwa bardzo krótko i charakteryzuje się umiarkowaną intensywnością w nabywaniu dóbr.


14 października
Korzystając z pięknych okoliczności przyrody i rozległych terenów, po których można tuptać, z silnym wyrzutem po mordzie z powodu tygodniowej przerwy wieczorem grzecznie wskoczyłam w swoje samoniosące butki. Pierwsza godzina cięgiem za mną. Dumnam z siebie jak diabli.


20 października
Dziesięć kilometrów! HELL FUCK YEAH!

Bardzo umowny i pieruńsko niedokładny pomiar wykazał jakąś godzinę dziesięć lub coś koło tego. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle, podejrzewam, że szału nie ma, ale nieszczególnie mnie to obchodzi - przeżywam właśnie potężny szok tlenowy i jestem za bardzo odurzona oszałamiającymi kolorami okolicznych siół i lasów, by przejmować się takimi pierdołami. Przy całej swojej niechęci do jesieni muszę przyznać, że ta dzisiejsza jest naprawdę obłędna. I wprost stworzona do tuptania.

środa, 17 października 2012

środa, 17 października 2012

Głęboko wierzę, że większość ludzi ma czasem w życiu takie chwile, gdy marzy o tym, by zostać mordercą. Lub przynajmniej wesołym oprawcą.
Ja na przykład lubię sobie wizualizować, jak okładam piśmiennych inaczej aŁtorów słownikiem synonimów. Albo ortograficznym. A potem wbijam im dywiz pod żebra, gmyram, docieram do migdałków i dla pewności zdzielam raz czy dwa twardą spacją przez łeb. Tak profilaktycznie, żeby więcej nie wpadło mi do głów, że mogliby cokolwiek napisać.

Po takiej małej, wyimaginowanej rzezi od razu czuję się spokojniejsza. I dużo bardziej lubię swoją pracę.



A z innej - niech żyją praktyczne prezenty!



Mam termoforek-pingwinka, mam ubranko na kubek z guziczkiem, żadna jesienno-zimowa zamzoła już mi niestraszna. Ha.