czwartek, 30 grudnia 2010

czwartek, 30 grudnia 2010

Przygotowania do wyjazdu.
Siedzę jeszcze w piżamie, leniwie palę pierwszego papierosa i popijam kawę, żeby się obudzić, a tymczasem Konkubent zachowuje się jak nerwowy ojciec rodziny przed wycieczką. Miota się w amoku, pakuje dobra, pogania mnie, rozważa wszystkie możliwe scenariusze i ogólnie jest nie do zniesienia.

Jeśli z rozpędu poda mi Aviomarin i zacznie pytać, czy aby na pewno jestem wysikana, niczego nie zapomniałam i wzięłam czapkę, przysięgam, że go rzucę.
Najlepiej czymś ciężkim.

niedziela, 19 grudnia 2010

poniedziałek, 13 grudnia 2010

poniedziałek, 13 grudnia 2010

I niezbyt rozgarnięte owieczki w ramach mocno spóźnionego prezentu urodzinowego dla O.

Nie wyglądają na przesadnie bystre:



Owczy rewers z ogonkiem:

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Niedziela upłynęła mi pod znakiem pierniczków...



...tyle że w trochę mniejszych rozmiarach.



Fotografowanie takich pierdółek, to, jak się okazuje, całkiem spore wyzwanie.

Postanowienie na zaś: dorobię się w końcu sensownego aparatu i zgłębię przynajmniej podstawy sztuki fotografii oraz obróbki zdjęć. Bo trochę się wstydzę swojej kompletnej niemocy w tym zakresie.

czwartek, 25 listopada 2010

czwartek, 25 listopada 2010

Roztaczam przed Konkubentem jeden ze swych strzelistych monologów na przyspieszonych obrotach. Mój chłopiec przez dłuższą chwilę usiłuje nadążyć za moim wartkim tokiem rozumowania i werbalną powodzią, aż w końcu rzecze z mieszaniną rezygnacji i rozbawienia:
- Ty jesteś taka... w te pędy.

Tuszę, że to był komplement.

czwartek, 4 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

Nigdy, przenigdy nie będę się już nabijać z bliźnich. A zwłaszcza z mojej Przyjaciółki. Słowo.

Swego czasu kpiłam niemiłosiernie z jej tendencji do przywoływania kaca-rzygacza. Potem sama miałam okazję doświadczyć jednorazowo tej wątpliwej przyjemności i, prawdę mówiąc, dziwię się, że nie trafiłam wówczas na jakąś dwudziestoczterogodzinną obserwację u doktora House'a. Przede wszystkim dlatego, że (proszę wybaczyć drastyczność opisu), żeby nie było mi za wesoło, kluczowy objaw wystąpił u mnie na przystanku w samym centrum miasta, a z racji tego, że głównym komponentem całego przedsięwzięcia było spożyte dzień wcześniej czerwone wino (dobry pomysł), które weszło w mordercze combo ze śliwowicą (bardzo zły pomysł), bardziej spektakularne byłoby chyba tylko krwawienie z oczodołów. Nigdy więcej nie ośmieliłam się drwić.

Wczoraj dowiedziałam się natomiast, dlaczego nie należy się nabijać z laptopa Przyjaciółki, w którym literkę "r" każdorazowo trzeba wklejać, ponieważ odmówiła ona posłuszeństwa.
Odkrycie miesiąca: pisanie mejla metodą kopiuj-każdą-pieprzoną-literkę-spację-i-znak-interpunkcyjny-wklej-każdą-pieprzoną-literkę-spację-i-znak-interpunkcyjny-ponieważ-w-ogóle-nie-działa-ci-klawiatura znajduje się gdzieś na samym szczycie listy Najbardziej Frustrujących Czynności Świata.

piątek, 29 października 2010

piątek, 29 października 2010

A propos wina i smutnych skutków jego nadmiernego spożycia w postaci Kacowej Wróżki.

Przy okazji ostatniego mazurskiego urlopu wraz z panią Gospodynią doszłyśmy zgodnie do wniosku, iż najtęższe umysły współczesnej sztuki żywienia dopuściły się skandalicznego niedopatrzenia. Większość znanych ludzkości produktów spożywczych już dawno temu doczekała się bowiem swoich zestawień w formie tabel, spisów i klasyfikacji, uwzględniających wartości odżywcze, kaloryczność, indeks glikemiczny, zawartość błonnika i tym podobnych rzeczy, nikt jednak jakoś nigdy nie wpadł na to, by podzielić produkty w taki sposób, w jaki czynimy to od lat, a więc wyodrębnić te, które sprzyjają bądź nie sprzyjają dzień po imprezie.

Przeprowadzone przez nas niezależne obserwacje wykazały na przykład, że na szczycie listy produktów sprzyjających z całą pewnością znajduje się zimna cola. Najlepiej z cytryną. Bardzo dobrze sprawdzają się również gorące kubki i zupki chińskie, podobnie jak (odkrycie N.) kiełbaska na ciepło oraz (moje) twarożek ze szczypiorkiem.

Nie, żebym popadała w samozachwyt, ale przeczuwam, że napisana w duecie błyskotliwa rozprawa naukowa pod tytułem "Podział produktów spożywczych ze względu na ich właściwości sprzyjające" może uczynić z nas wschodzące gwiazdy współczesnej dietetyki.

sobota, 12 czerwca 2010

sobota, 12 czerwca 2010

Z kuchennych szafek zerkają na mnie Michel Foucalt, Jerzy Pilch i Matt Ruff.

Z wszelkich możliwych ścian, drzwi oraz innych gładkich powierzchni zwracają się do mnie surowym tonem: mała, puchata lamka, Artur Andrus, Jacques Derrida, Jeremy Clarkson, Roland Barthes, Katarzyna Nosowska, Puchatek, Prosiaczek, Tygrys i Kłapouchy, Aśka Kołaczkowska w twarzowym czepeczku oraz Rafał Wojaczek.

Z drzwi lodówki melancholijnie spoziera na mnie Andrzej Poniedzielski, w środku rzeczonego sprzętu AGD mam natomiast całkiem pokaźny tabun Kucyponków. Który utrzymuje, że również mi kibicuje.

W łazience towarzyszą mi zachęcające hasła Woody'ego Allena, Reginy Spektor i Marjorie Dawes.

A w przedpokoju Buka komunikuje mi "Ja też cię wspieram".

Nie, nie oszalałam.
Po prostu moi domownicy bardzo wzięli sobie do serca prośbę, by wspomóc mnie w magisterskim finiszu i poobklejali cały dom tyrtejskimi wezwaniami do walki oraz wizerunkami rozmaitych postaci.
Mimo potwornej presji, doceniam pomysłowość i jak tylko przestanę płakać ze śmiechu, dziarsko zabiorę się do roboty.





(Akcja zagrzewania do walki ma jednak swoje minusy. Teraz wstydzę się iść do łazienki, bo gapi się tam na mnie Woody Allen).

poniedziałek, 24 maja 2010

poniedziałek, 24 maja 2010

Jako wyznawczynię teorii, że dzień kończy się w momencie położenia się spać, zaś nowy zaczyna dopiero od chwili przebudzenia, nurtuje mnie pewna sprawa.

Czy jeśli wstałam w niedzielę rano i jeszcze nie położyłam się spać, nadal mam dzisiaj, podczas gdy inni ludzie mają już jutro, czy raczej oni mają dzisiaj, a ja nadal tkwię we wczoraj?

wtorek, 13 kwietnia 2010

wtorek, 13 kwietnia 2010

Wieczorne gry i zabawy językoznawcze.

Rozentuzjazmowana roztaczam przed Konkubentem jeden ze swych strzelistych monologów, w pewnym momencie deklarując z pasją, że rzecz, o której opowiadam mu właśnie w ramach jednej z licznych dygresji, darzę szczerą estymą.
Konkubent zaczyna chichotać.
- Ale wiesz, naprawdę nie musisz podrywać mnie na trudne słowa - mówi. - Ja je rozumiem, serio.
Po czym przez dłuższą chwilę nie pozwala mi wrócić do porzuconego wątku, naigrywając się: "Ho ho ho! Darzę estymą".
- Zaraz w afekcie ci jebnę! - oświadczam w końcu poirytowana.

Bo grunt, to odpowiednie dać rzeczy słowo, ot co.