wtorek, 21 lutego 2017

[166].

nie ma się co czarować, od dłuższego czasu moje życie emocjonalne – co przyznaję właściwie bez przesadnego żalu – to totalna pustynia. puls w normie, zero wzruszeń, nie ma o czym pisać i nie ma o czym śpiewać. ponieważ jednak musi istnieć równowaga w przyrodzie, na gruncie intelektualno-kulturalno-towarzyskim zrobiło mi się ostatnio całkiem interesująco. co oczywiście szalenie mnie cieszy.

nie dalej jak wczoraj poszłam na ten przykład na wagary. spontaniczne i zupełnie bezwstydne – pospiesznie wypisałam sobie wniosek urlopowy, który wspaniałomyślnie zaakceptowałam, przyznałam sobie wolne i tym oto sposobem zamiast nad arkuszami organizacji pracy szkoły zasiadłam w Sali pod Zegarem na Zamku, aby posłuchać debaty „Polszczyzna ludzi myślących (wciąż jeszcze)”, organizowanej z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. za stołem panelistów prof. Andrzej Markowski, prof. Ewa Łętowska, Grzegorz Miecugow, Jerzy Radziwiłowicz, prof. Michał Rusinek, prof. Jerzy Bralczyk i prof. Halina Zgółkowa, na widowni prezydent Poznania, rektor UAM, dwóch byłych ministrów edukacji, tabun profesorów rozmaitej proweniencji, banda dziennikarzy, a pośród tego całego, cokolwiek onieśmielającego towarzystwa ja – w trzecim rzędzie, tuż za prof. Katarzyną Kłosińską, w rajstopkach z Batmanem i w absolutnym zachwycie. nikt, komu polszczyzna Michała Rusinka nie rozmiękcza kolan, prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, że właśnie dla takiego bezbrzeżnego szczęścia porzuca się kraj, w którym przez prawie trzysta dni w roku świeci słońce, a ludzie osiemdziesiąt razy dziennie mówią no worries. no po prostu nie.

przedwczoraj wybrałam się z kolei do Kina Muza na seans z cyklu „Kino w Ciemno”. idea przegenialna w swej prostocie: kupujesz bilet, nie mając pojęcia, na co. trafiłam na dokument Mr. Gaga o Ohadzie Naharinie (ręka w górę, kto wcześniej znał to nazwisko? ja nie znałam) i przez sto minut patrzyłam jak urzeczona na hipnotyzujące piękno ludzkiego ciała w ruchu. jeśli będziecie mieć okazję, obejrzyjcie koniecznie – czysta magia.

w sobotę natomiast – poza tym, że posocjalizowałam się nieco z Najfajniejszą Redakcją Świata, pogratulowałam A. zawarcia długiego związku z bankiem Pekao SA, nowego, ładnego mieszkania oraz ciąży i dowiedziałam się dużo ciekawych rzeczy o fotelikach samochodowych i rotawirusach – wypuściłam się na balety. ja. w dodatku bawiłam się wspaniale, a w domu wylądowałam koło szóstej rano, wciąż mając w uszach naprawdę świetne trance’o-dubo-cholera-wie-co, którym raczył nas zaprzyjaźniony didżej. pojęcia nie mam, co mnie opętało, ale mam poważną obawę, że jeśli ciotka pro tańcuje całą noc, to może oznaczać, że koniec świata ma szanse nastąpić gdzieś w okolicach przyszłego czwartku, bez kitu.

tak czy owak uważam, że jedno przemiłe i bardzo dorosłe spotkanie towarzyskie, jedna impreza w najbardziej hipsterskiej miejscówce w Poznaniu, ambitne kino i debata, która wprawiła mnie w intelektualny błogostan, okraszone dwiema przegadanymi nierandkami, zmuszającymi do nielichej umysłowej gimnastyki i zachwycająco stymulującej szermierki słownej, to całkiem niezły bilans przedłużonego łikendu. zwłaszcza jak na kogoś, kto regularnie nie miewa życia, mieszka w piżamie i – poza całym mnóstwem innych katastroficznych wizji – pielęgnuje w sobie głęboko zakorzenioną obawę, że któregoś dnia ostatecznie i nieodwołalnie zamieni się w intelektualną krewetę i zjedzą go owczarki.

chwilowo mogę chyba spać spokojnie. wygląda na to, że nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. uff.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.