niedziela, 12 lutego 2017

[164].

wspominałam już o tym, że od jakiegoś czasu zaliczam wesoły regres do czasów nastoletnich (bo to raz…), okazuje się jednak, że to cofnięcie się w rozwoju sięga głębiej, niż początkowo sądziłam. otóż – poza tym, że znowu noszę wielkie swetry, mertensy, workowate bojówki i torbę, którą niewiele dzieli od bycia klasyczną kostką – wpadłam w dodatku w szpony totalnej nerdozy. mniej więcej tak potężnej jak w zamierzchłych czasach, kiedy wydawałam ostatnie pieniądze na mangi, sprowadzałam półlegalnie czterdzieste ósme kopie kopii anime na wideo, na których było widać tak niewiele, że co najmniej połowę filmu trzeba było zgadywać, czytałam komiksy, grałam w gry, nie miałam znajomych i generalnie byłam kompletnym dzikusem.

znaczy, znowu jestem w podstawówce.

regularnie urządzam sobie podróże retrosentymentalne przy dźwiękach starego dobrego punk rocka, które towarzyszą zawziętym planszówkowym rozgrywkom u Tamponków*, a potem w okolicach piątej rano szwendam się radośnie po śpiącym Poznaniu w towarzystwie mojego prywatnego ducha minionych świąt Bożego Narodzenia. we wtorki grywam w karcianki w NaPiwku wraz z długowłosymi chłopcami w glanach i w koszulkach metalowych kapel. w czwartki natomiast ochoczo pojawiam się w Zemście i szczerzę się do naprędce skleconego ekranu, na którym są wyświetlane filmy ze Studia Ghibli. człowiek się naogląda Porco Rosso albo Kiki i od razu robi mu się cieplej na serduszku.

odwiedzam też Kino pod Żyrafką, powstałe z inicjatywy mojego Brata, Bratowej i ich znajomych. zasady są proste: jedna sobota, jedna filmowa trylogia (a przynajmniej trzy powiązane z sobą filmy), niezdrowe żarcie, dużo alkoholu (wybór trunków zależny od tego, co akurat oglądamy – jeśli Naga broń, to coś o dużym woltażu, inaczej byśmy nie unieśli, a jeśli dolarowa trylogia, to podły tani bourbon, wiadomo) i kupa uciechy. była już na przykład trylogia Riddicka, reżyserska wersja Ojca chrzestnego, Matrix, rzeczone spaghetti westerny z niezrównanym Clintem, The Dark Knight Trylogy; obejrzeliśmy nawet Batmana z 1966 roku (obficie podlewając go rumem), ekranowe popisy Freda Astaire’a i Ginger Rogers oraz ukochaną pozycję filmową mojego Brata z czasów dzieciństwa – animowanych pełnometrażowych Transformersów z 1986 roku. poważne wątpliwości co do władz umysłowych i kompetencji wychowawczych naszych rodziców po tym seansie nasunęły się same.

a teraz w dodatku przymierzam się do tego, by zacząć grać w erpegi… pierwsza sesja w piątek.

z pewnym niepokojem zastanawiam się, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. z moich obliczeń wynika, że w tym tempie najpóźniej w okolicach wiosny powinnam znowu mieć jakieś dwadzieścia kilo na plusie, okulary w fatalnych oprawkach, nieciekawą fryzurę, milion kompleksów, za to absolutny brak życia i nawet cienia szansy na znalezienie chłopaka.

poważnie rozważam prewencyjne zainstalowanie Tindera. najlepiej czem prędzej, pókim jeszcze szczupła, gładka i względnie wyjściowa. chłopiec się zakocha, to i znerdziały przegryw będzie go kręcił. mam nadzieję.


* wybacz, O., sama się podłożyłaś. wraz z B. oficjalnie zostaliście Tamponkami, przykro mi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.