środa, 21 grudnia 2016

[158].

karma bywa podła. wiem coś o tym i dlatego uroczyście ślubuję już nigdy, przenigdy nie nabijać się z bliźnich. słowo.

po raz pierwszy od siedmiu dekad trafił mi się ostatnio wolny łikend. całkowicie, totalnie i bezwstydnie wolny – żadnego tekstu do przemielenia, ani kawalątka składu do sczytania, ni ćwierci wzoru do sformatowania, żadnego artykułu do napisania. nic, absolutnie NIC. nie dziwota, że w piątek po południu byłam już bliska euforii, a na wieczorny spinning leciałam jak na skrzydłach, przekonana, że tak wspaniale rozpoczęty łikend musi być dobry. tak dobry, że Morgan Freeman mógłby swobodnie zostać jego narratorem.

w sobotni poranek obudziłam się pełna energii i z mocnym przekonaniem, że oto nadszedł czas, by przedsięwziąć jakieś aktywności wokół domu i zagrody. wyprałam ręczniki, zmieniłam pościel, odgruzowałam pokój, pojeździłam na szmacie i przystroiłam całość świątecznymi ozdóbkami, po czym usiadłam, żeby z zachwytem napawać się własnym dziełem. już wtedy czułam wprawdzie, że zaczyna się ze mną dziać coś niepokojącego, ale zrzuciłam to na karb lekkiej dezorientacji – kiedy tak nagle dopada człowieka wolne, nie bardzo wiadomo, co z sobą począć. urządziłam więc dłuższą chwilę dla urody, wskoczyłam w spódniczkę (dokonawszy uprzednio małych poprawek krawieckich – ja!), zrobiłam oko, chwyciłam w garść czerwone wytrawne i wyruszyłam do O. i B. w pierwotnym założeniu miał wpaść również R. – nasz dobry kumpel i mój osobisty duch minionych świąt Bożego Narodzenia – niestety pech chciał, że jego nowa dziewczyna akurat się rozchorowała. rycerski R. zrezygnował więc z planszówek w naszym towarzystwie i pobieżał nieść wparcie niebodze. czego – jak na złych ludzi przystało – nie omieszkaliśmy oczywiście z lekka wydrwić, imaginując sobie zakochanego chłopinę, jak spieszy z rosołkiem ku zdrowotności. hłe hłe.

i co? złośliwostki prawili wszyscy, a ostatecznie to mnie pokarało!

w niedzielę obudziłam się chora. nieznośnie i na amen – do tego stopnia, że wszystkie moje ambitne plany diabli wzięli, a ja spędziłam cały dzień, zalegając ozdobnie w pościeli, co samo w sobie brzmiałoby całkiem interesująco i dość frywolnie, gdyby nie fakt, że okoliczności przetransformowały mnie w zasmarkanego naleśnika zanoszącego się suchotniczym kaszlem. głupiego naleśnika, dodajmy, bo jedyną intelektualną rozrywką, jaką byłam w stanie unieść, okazało się obejrzenie trzech części Zmierzchu. powiedziałabym, że bardzo się tego wstydzę, ale skrycie podejrzewam, że powodowały mną przerzuty z zatok do mózgu, więc chyba mogę czuć się usprawiedliwiona.

tak czy owak nauka z tej paskudnej przygody i fatalnie zmarnowanej niedzieli płynie jedna: nie śmiej się z kolegów spieszących z rosołkiem, zołzo jedna, bo kiedy sama zapadniesz na galopujące suchoty, tobie nikt rosołku nie przyniesie. i umrzesz w samotności, plując krwią, za towarzystwo mając jedynie Edzia wampira. co samo w sobie jest wystarczająco smutne, nawet bez tych suchot. khe khe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.