piątek, 26 sierpnia 2016

[144].

należę do pokolenia Ikea. tego, któremu wmówili, że ma się uczyć i iść na studia, a teraz spłaca te pieprzone kredyty studenckie, które wloką się za nim jak smród za pospolitym ruszeniem. tego, które miało mieć lepiej i miało mieć nieograniczone możliwości wyboru, bo nie bardzo pamięta już czasy, kiedy tego wyboru nie było w ogóle. które miało jeszcze czas. na wszystko: na poważne myślenie o przyszłości, na poważną pracę, poważne związki. na dom, na dzieci, na zobowiązania, decyzje, dorosłość i stabilizację. cholernie dużo czasu.

jestem przedstawicielką tego pokolenia, chociaż nie mieszkam w Warszawie i nie pracuję w korpo, co nie przeszkadza mi jednak regularnie zapieprzać po czternaście godzin na dobę. nie chodzę do modnych klubów, nie uprawiam dzikiego seksu od piątku do niedzieli, nie spłacam stuletniego kredytu na mieszkanie. nie mam mieszkania. skończyłam za to trzydziestkę, wylądowałam w głębokiej życiowej dupie, jestem wkurzona, jestem rozczarowana i mieszkam w pokoju z katalogu Ikei.

ustawiam książki w równym rządku na regale Billy (jeśli kiedykolwiek w przyszłości grupa naukowców weźmie udział w wykopaliskach w poszukiwaniu szczątków cywilizacji XXI wieku, oto, co odnajdzie i co po nas zostanie: regał Billy). sama nie wiem, czemu ciągle je za sobą wlokę i zmuszam do tego, by tułały się razem ze mną po wynajmowanych pokojach, skoro cała moja biblioteka od dawna mieści się na Kindlu. bo dzięki nim robi się przytulniej? bardziej domowo?

upycham spodnie w szafie Aneboda, bluzki w komodzie Vigrestad, a skarpetki i ciuchy biegowe w pudłach Tjena. nie mam zbyt wielu rzeczy, trzy szmaty na krzyż, więc to żadne wyzwanie. resztę szpargałów trzymam w pudełku Tittar. dobrze prezentuje się na regale.

pracuję przy biurku Linnmon, odgniatając tyłek na niewygodnym krzesełku Adde, i przyczepiam moje niekończące się listy do tablicy Luns, na której mogłabym rozwiązywać całki, gdybym miała o nich jakiekolwiek pojęcie. nie mam, więc tylko bazgrzę, odkreślając kolejne zlecenia, zadania i zobowiązania. na wczoraj, na przedwczoraj, na natychmiast, na resztę życia.

przed snem kładę telefon na stoliku Lack – niezbędnym elemencie wyposażenia każdego domu i zagrody; własnoręczne skręcenie go niemal uszczęśliwia. gaszę świeczkę w latarence Rotera. miły dekoracyjny akcencik, poza tym była w promocji. gaszę lampkę Kvarnå i zakopuję się w pościeli. ale nie śnią mi się skandynawskie sny. nie śni mi się też Australia, w ogóle.

śnię o pokracznym domku gdzieś na odludziu, obrośniętym dzikim winem, z wygrzewającym się na ganku wielkim, leniwym, rudym kocurem Tuńczykiem i jego kumplem, czarno-białym kotem Hegemonem w zawadiackim ska kapelusiku. nieopodal pasie się koza Gertruda, która wcale nie śmierdzi kozą. podskubuje kapustę, świeżo wyrosłą w ogródku warzywnym. dalej jest sad i zagajnik, po którym hasa wiewiórka Petronela i pracowicie tupta jeż Rymcimcim, niosąc na grzbiecie dorodne jabłuszko. dom podlega najprawdopodobniej tym samym nieklasycznym regułom architektoniczno-budowlanym co urocza chałupka Śmierci u Pratchetta, w związku z czym wewnątrz jest dużo większy niż na zewnątrz, ale nie szkodzi. ważne, że są w nim tajne przejścia, przepastna piwnica na wino i domowe przetwory, ogromna biblioteka, kominek, wykuszowe okna wyłożone poduchami, wielka kuchnia pełna aromatycznych ziół, obwieszona wiankami czosnku, oraz mnóstwo pokoi. i w żadnym, absolutnie żadnym nie ma ani jednego pieprzonego mebla z Ikei.

2 komentarze:

  1. Jeszcze tylko 7 rat i koniec zgadywania ile mam wpłacić bo rozpiski nigdy nie ma pod ręką w ostatnim dniu miesiąca :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na dodatek się zorientowałem, że umiem pisać bez patrzenia na klawiaturę :D

      Usuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.