środa, 17 sierpnia 2016

[142].

uwaga, będzie poważnie. no dobra, może nie do końca, ale mniej głupawo niż zazwyczaj.

wraz ze znajomą – z którą, nawiasem mówiąc, kontakt mam od dawna, lecz li tylko wirtualny, ponieważ nigdy nie miałyśmy okazji spotkać się na żywo, a mimo to mam wrażenie, jakbyśmy znały się od wieków i regularnie popijały razem kawę, wino czy co tam akurat mamy ochotę popijać (ściski, Limes!) – ucięłyśmy sobie wczoraj radosną i bardzo ożywczą pogawędkę z cyklu „między nami chadowcami”. a zaczęło się od filmu Dotknięci ogniem, swoją drogą dość przyzwoitego, zwłaszcza z punktu widzenia kogoś, kto – tak jak ja – sam mógłby dopisać kilka niezłych punktów do listy a co ty idiotycznego zrobiłaś, kiedy ci odjebało?. i całkiem nieźle przedstawiającego temat wesoło rozhulanej manii. na pewno lepiej niż taki na przykład Poradnik pozytywnego myślenia, w którym nieociosany Bradley (przykro mi, ale w ogóle nie rozumiem zachwytów) miał z dwubiegunówką tyle wspólnego, ile ja z wypasem owiec na wschodnim stoku Gubałówki. już bardziej bipolarna była tam Jennifer, aczkolwiek nadal mam wątpliwości, czy była to rola zasługująca na Oscara.

w każdym razie Dotknięci ogniem okazał się przyjemnym filmem na wtorkowy wieczór, choć sprawił, że zrobiło mi się nieco przykro, że Holiłód tak okropnie kłamie i taka Katie Holmes, nie śpiąc po nocach, wygląda wyjątkowo świeżo i rześko, podczas gdy ja – mimo że jestem wówczas rącza jak młody kucyk, a umysł mam ostry jak brzytwa Sweeney Todda – prezentuję się jak Christian Bale w Mechaniku i morda mi się zapada.

i w trakcie tej całej pogawędki przyszła mi do głowy pewna myśl. czy to nie jest aby akt jakiegoś straszliwego ekshibicjonizmu, że tak swobodnie sobie o tym konwersujemy, w dodatku na publicznym kanale? psychiatryczny coming out: cześć, jestem pro, jestem niezrównoważona i mam to w kartotece. po dłuższym namyśle doszłam jednak do wniosku, że nie. wcale nie czuję, bym przy okazji takiego wyznania jakoś szczególnie się obnażała. mało tego, uważam, że powinno się o tym mówić, głośno i wyraźnie. tak jak o depresji, która stopniowo przestaje być tematem tabu. ludzie coraz częściej się do niej przyznają, wszechświat się nie zapada, wokół coraz więcej zrozumienia i coraz więcej akcji informacyjnych – wszak depresja jest już uznawana za jedną z najgroźniejszych chorób cywilizacyjnych XXI wieku i nie zanosi się na to, by miało być lepiej.

tymczasem choroba afektywna dwubiegunowa, mam wrażenie, nadal pozostaje jakąś mityczną przypadłością wielkich pisarzy i artystów, ewentualnie fantastycznym łikendem w Vegas (słowa Carrie Fisher, którą, swoją drogą, uwielbiam) – nie śpisz, bo sen jest dla mięczaków, masz mnóstwo energii, bujne życie towarzyskie i jest ci super – więc w czym problem? no właśnie problem jest. nie śpisz, zamieniasz się w zombie i wcale nie czujesz się szaleńczo kreatywny. w ogóle się nie czujesz, bo jedyne, o czym marzysz, to żeby ten galopek myśli w twojej głowie wreszcie poszedł spać, a ty razem z nim. okej, przez tydzień czy dwa faktycznie jesteś geniuszem, pracujesz jak demon, piszesz jak natchniony, sprzątasz, malujesz, pleciesz koszyki, lepisz zwierzątka z plasteliny czy czym tam się zajmujesz, doba cudownie ci się rozszerza, a ty jesteś panem świata, ale potem włącza ci się wewnętrzny rozdygotany ratlerek (w najlepszym przypadku – co jest dalej, nie sprawdzałam i jakoś niespecjalnie mam ochotę, bo wyznania tych, którzy doświadczyli jebitnych manii, jakoś nie zachęcają) i po zawodach. och, zapomniałabym: w tak zwanym międzyczasie rzucasz pracę i robisz całe mnóstwo innych głupich rzeczy, po których później trzeba będzie posprzątać. a potem zjeżdżasz w dół i robi ci się, kurwa, pusto i smutno, tarzasz się w totalnym rozpieprzeniu (w najlepszym przypadku) i pieruńsko tęsknisz za swoimi supermocami, bo zebranie się do kupy jest ponad twoje siły. a potem – prędzej czy później – cykl się powtarza, dopóki odpowiednia dawka normotymików nie zrobi ci zen, które cholera wie, ile potrwa.

więc tak, uważam, że jak najbardziej powinno się o tym mówić. toteż mówię:
cześć, jestem pro i mam ChAD. odbywam miłe rendez-vous ze swoją panią doktor od psychicznego dobrostanu i dwa razy dziennie biorę leki, które najprawdopodobniej będę żreć do końca życia. co się fatalnie składa, bo kiedy piję wino, następnego dnia jest mi okropnie smutno, niezależnie od ilości, jakie przyjęłam. w wyniku działań, które podjęłam na etapie przyjemnie rozhulanej (hipo)manii (acz nie tylko, ale na ile była to kwestia dwubiegunówki, a na ile mojego paskudnego charakteru, już pewnie nigdy się nie dowiem), przepięknie zjebałam jedną z najważniejszych i przy okazji najlepszych części składowych mojego życia, wylądowałam w głębokiej dupie i nie zanosi się na to, by cokolwiek miało się w najbliższym czasie zmienić. w tej sytuacji opcje mam w zasadzie dwie: strzelić tomik dobrej poezji i wsadzić głowę do piekarnika (opcjonalnie: napisać kilka świetnych powieści, napchać kamieni do kieszeni płaszcza i wejść do rzeki – w sumie wypróbowanych metod jest sporo) albo jakoś się poskładać. co generalnie czynię.

ktoś jeszcze ma ochotę na mały coming out?

1 komentarz:

  1. No nie wierze, że nikt. Ludzie są nieśmiałe, albo niezdiagnozowane :D

    OdpowiedzUsuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.