sobota, 13 sierpnia 2016

[141].

ostatnie miesiące to pierwszy okres w całym moim dorosłym życiu, kiedy mieszkam sama. uparcie dążę do tego, by mieć Własny Pokój, żyję na własny rachunek i z nikim się sobą nie dzielę. no dobra, nazwijmy rzeczy po imieniu: po raz pierwszy od jedenastu lat nie mieszkam z Konkubentem/Narzeczem/Współtwórcą Komórki, jednym w trzech osobach. i poza oczywistymi, cholernie dotkliwymi niedogodnościami związanymi z tym stanem, o których nie będę się rozpisywać, gdyż mój wirtualny ekshibicjonizm tak daleko nie sięga, ma to jeszcze jedną, dość poważną konsekwencję. otóż zaczyna mi odbijać, a moja wyobraźnia – zazwyczaj i tak rącza jak młody kucyk – rozgalopowała się do tego stopnia, że doprawdy sama nie wiem, co z nią począć.

od czasu do czasu przychodzi mi na przykład do głowy o tyleż absurdalna, co przerażająco realna w swej malowniczości myśl. taka mianowicie, że – biorąc pod uwagę moją obecną sytuację – gdybym znienacka zadławiła się teraz na śmierć kawałkiem surowej marchwi, moje rozkładające się ciało najprawdopodobniej zostałoby znalezione dopiero po jakichś trzech tygodniach, kiedy smrodek na klatce schodowej stałby się już nie do zniesienia, a zaniepokojeni tym faktem sąsiedzi poczuliby się w obowiązku gdzieś to zgłosić. co gorsza, mój młodszy brat, wezwany w celu identyfikacji zwłok, niechybnie dorobiłby się przeze mnie koszmarów do końca życia. czego raczej wolałabym mu oszczędzić.

na wszelki wypadek przestałam zatem jeść surową marchew. bo trzymanie na podorędziu drewnianej łychy, którą w razie czego mogłabym się walnąć w plecy i udzielić sobie pospiesznie pierwszej pomocy, jakoś mnie nie uspokaja. za duże ryzyko.

tylko że ja, cholera, naprawdę lubię surową marchew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.