A., z którą w okresie studiów połączyło mnie niezdrowe zamiłowanie do opowiadania okropnych (choć całkiem wiarygodnych) kłamstw na egzaminach z literatury środkowoeuropejskiej oraz równie niezdrowa (acz przynajmniej smaczna) sympatia do tequili, od kilku lat trenuje muay thai. z sukcesami, dodajmy. nawiasem mówiąc, nie mam pojęcia, czemu tak się upiera przy swojej ścieżce kariery zawodowej, bo widzę dla niej świetlaną przyszłość w branży przestępczej: byłaby bandziorem idealnym – nie dość, że umie zdrowo przypieprzyć, to jeszcze potrafiłaby błyskawicznie zwiać z miejsca napadu, bo w dodatku bardzo szybko biega.
oglądam zdjęcia z jej ostatniej walki, tym razem zawodowej, w K1. robią wrażenie – żadne tam dokazywanie w kaskach, tylko pełna profeska i porządne, mocarne pranie się po pyskach na ringu. jak dla mnie trochę hardkor, więc tym bardziej podziwiam.
– hardkor to by był jak ten koleś ze schizofrenią – odpowiada Współtwórca, z którym podzieliłam się tą myślą. a zaprawdę, powiadam, jego ciągi skojarzeniowe bywają niekiedy rącze jak młody kucyk.
– jaki koleś ze schizofrenią?
– no ten. i z Helenką.
myślę intensywnie. myślę. myślę. wreszcie coś zaczyna mi świtać.
– masz na myśli
Fight Club?
– tak!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.