czwartek, 29 stycznia 2015

[91]. mało ci werbalnych wygibasów? double them!

od pewnego czasu przeżywam stan interesującego lingwistycznego rozdwojenia. przyznaję, że z praktycznego punktu widzenia bywa on niekiedy uciążliwy i cokolwiek irytujący, ale jednocześnie mój wewnętrzny językowy zboczeniec bawi się w sumie całkiem nieźle. i jestem szalenie ciekawa, dokąd ostatecznie mnie to wszystko zaprowadzi. bo na razie prowadzi głównie do nielichego bajzlu.

w głowie mam kołowrót, sny mam bilingwalne, myślę w dwóch językach równocześnie, choć w różnych proporcjach, a mój językowy obraz świata dramatycznie stracił na spójności i drży w posadach. wiem, że od osiągnięcia choćby względnej równowagi w tej dzikiej ekwilibrystyce dzielą mnie jeszcze całe lata świetlne, ale hej, mam sporo czasu. i jestem zdeterminowana.

chodzenie do szkoły nigdy dotąd nie było tak ekscytujące. no dobra, jako dzieciak w wieku wczesnoszkolnym należałam do grona tych głupawych smarkaczy, które już w połowie sierpnia siedziały jak na szpilkach, nie mogąc doczekać się września. obwąchiwałam nowe książki, poczytywałam je ukradkiem, ostrzyłam ołówki i kredunie, obkładałam zeszyty i z zachwytem uzupełniałam wyposażenie piórnika. potem trochę mi przeszło – najwyraźniej mój dorastający mózg załapał wreszcie oczywisty ciąg przyczynowo-skutkowy: kończą się wakacje – zaczyna się szkoła – wypadałoby się uczyć – to dość męczące. szczególnie, jeśli natura wyposażyła cię w nieznośny wewnętrzny imperatyw ciągłego podskakiwania wyżej metaforycznej dupy, bo przecież zawsze mogłabym więcej, lepiej, idealnie. mimo to koniec sierpnia (a później września – na studiach wcale nie zelżało) zawsze podszyty był dla mnie niepowściągliwym i – zważywszy na okoliczności – cokolwiek niestosownym podekscytowaniem.

teraz jest jeszcze gorzej. mój umysł, obudzony z letargu po przydługim okresie powolnego gnuśnienia, wszedł w stan jakiejś permanentnej hipomanii. myśli wylewają mi się uszami, w głowie mam językowy rollercoaster, słowa, zdania, pojęcia i konstrukcje wirują w niej jak w bębnie pralki na wysokich obrotach i ciągle dokładam nowe. nie wiem, ile jeszcze się zmieści i nie obchodzi mnie to. chcę więcej, więcej, więcej!

nie zależy mi na tym, żeby po prostu jakośsiędogadać, załatwiać sprawy w banku, ucinać sobie pogawędki z nieznajomymi i konsumować ze zrozumieniem obszerne listy polepszaczy smaku zamieszczone na kolorowych opakowaniach produktów w supermarkecie. język ograniczony przez swoje leksykalne oraz składniowe niedostatki i sprowadzony jedynie do swojej komunikacyjnej funkcji – choć jest ona niewątpliwie szalenie istotna – nie pociąga mnie w najmniejszym nawet stopniu.

wybacz, Ludwig, ale granice mojego języka nie są granicami mojego świata. w moim świecie są głupie skojarzenia i niekiedy całkiem niegłupie treści, intertekstualność, strzeliste frazy, wielkie narracje, małe dekonstrukcje, banały, wzruszenia, wieloznaczność i znaczenie. tylko czasem po prostu nie umiem jeszcze ich nazwać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.