czwartek, 22 stycznia 2015

[90]. trzysta sześćdziesiąt pięć dni w dziewięciu akapitach, czyli wielki powrót na łono blogowego ekshibicjonizmu

trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, targając za sobą trzydziestokilogramową walizę, w której jakimś cudem udało mi się upchnąć większość dobytku absolutnie niezbędnego do przetrwania na drugim końcu świata, opuściłam budynek lotniska w Perth. była trzecia w nocy, termometr wskazywał dwadzieścia dziewięć stopni, a powietrze pachniało latem i lodami śmietankowymi o smaku orzechów włoskich. tak zaczęła się moja wyprawa życia.

wprawdzie w tym roku wyjątkowo powstrzymałam się od jakichkolwiek podsumowań i noworocznych postanowień, ale kiedy myślę o ostatnich dwunastu miesiącach, muszę przyznać, że naprawdę sporo się przez ten czas wydarzyło.

znalazłam pracę. umówmy się, łutem szczęścia i kompletnie bez żadnego doświadczenia. a osiem miesięcy później ją rzuciłam. kiedyś pewnie położyłabym uszy po sobie i jak ostatnia sierotka zgodziła się cierpiętniczo na parszywe warunki zatrudnienia, zamiast z taką determinacją rzucać się dobrowolnie w odmęty bezrobocia, ale chyba zrobiłam się za bardzo pyskata. tak czy owak szczęśliwie okazało się, że miłość do kawy może przekładać się na pewne umiejętności w zakresie jej parzenia i nieotrucia klienteli. co ciekawe, odkryłam przy tym, że praca z ludźmi może być całkiem przyjemna, choć jeszcze rok temu prawdopodobnie wysłałabym do diabła każdego, kto choćby ośmieliłby się zasugerować, że będę szczebiotać wesoło z trzyletnią Amelią (moja ulubienica!) i serwować jej mleko sojowe (obowiązkowo z dwiema piankami), zdołam spamiętać, że Todd zamawia zawsze dużą flat white z cukrem dla siebie, a dla swojego schorowanego taty bez cukru, za to ze słomką, że Lloyd, właściciel księgarni naprzeciwko, prosi o large flat white, one sugar, extra hot, made with love, że jego żona, Barb, na mój widok będzie wołać radośnie how are you, Margaret, że prześladować mnie będzie niejaki Yakisoba Guy, którego spotykam nawet na szkolnym korytarzu, albo że Mala, wpadająca po pracy po skinny cappuccino with one sugar, w ramach prezentu świątecznego z nieśmiałym uśmiechem wręczy mi loteryjną zdrapkę, bo mnie lubi. kto wie, być może wcale nie naściemniałam w moim straszliwie kłamliwym CV, twierdząc, że jestem friendly i outgoing.

zafundowałam sobie przydługą, acz szalenie pouczającą mentalną podróż do jakichś pieruńsko mrocznych wymiarów uogólnionego życiowego bezwładu, z której powróciłam cięższa o dziesięć kilogramów cielska (no dobra, połowy już się pozbyłam. druga połowa jest nieco bardziej oporna, bo okopała się na strategicznych pozycjach, to znaczy w okolicach dupska i udźców, ale ją również zamierzam wykurzyć) i kilka dekagramów całkiem konstruktywnych wniosków.

zaczęłam szkołę, w krótkim czasie zostając tą-której-imienia-nie-da-się-wymówić, a do tego wstrętną, zadowoloną z siebie prymuską. nic na to nie poradzę, uwielbiam się uczyć, a chodzenie do szkoły sprawia mi naprawdę niesamowitą frajdę, zwłaszcza od czasu, kiedy moje notatki zaczęły do złudzenia przypominać te z gramatyki opisowej, jeno w innym języku. już teraz drżę na myśl, co to będzie, kiedy ją skończę. chyba będę musiała znaleźć sobie jakieś studia czy coś.

odkryłam zupełnie nowy, nieznany mi dotąd wymiar tęsknoty, kiedy masz ochotę głośno łkać i ciskać w pasji talerzami, aby jakoś zagłuszyć przeszywającą mózg myśl, że oni wszyscy są tam, dzieli was siedem godzin i pół świata, a ty tak bardzo ich potrzebujesz.

całym sercem pokochałam Fremantle, z jego wakacyjnym luzem, kolorami, ulicznym muzykowaniem, drobnymi cudownościami, artystycznym klimatem, wieczornym życiem, muralami, aromatem włoskiej kawy, lekkim swądkiem krewety i przyjemną bryzą znad oceanu. na tyle, aby uznać, że to miejsce ma spory potencjał, by stać się moim - takim, w którym chciałabym żyć. po półrocznym nadużywaniu gościnności Szwagierki popławiłam się więc w urokach tamtejszego house-sittingu i przez ponad dwa miesiące doglądałam cudzych domów i kotów, by ostatecznie przenieść się na wynajęte-swoje. w absolutnie zjawiskowej okolicy i bardzo satysfakcjonującej odległości od serca Freo.

poznałam całe mnóstwo fantastycznych ludzi z przeróżnych części globu, ze szczególnym uwzględnieniem Kolumbii, Bośni, Szwajcarii, Włoch, Macedonii, Brazylii, Japonii, Indii czy Korei Południowej. za wcześnie, żeby mówić o przyjaźniach, tym bardziej, że takie wielkie słowa przychodzą mi raczej z trudem, ale na pewno nie mogę narzekać na brak socjalizacji. takie znajomości mają zresztą jeszcze jedną, szalenie istotną zaletę - niesamowicie poszerzają horyzonty i otwierają umysł. z bezwarunkowym zachwytem zanurzyłam się więc w multikulturowym tyglu, uczę się, poznaję, odkrywam, rozumiem albo przynajmniej staram się rozumieć i od czasu do czasu zdarza mi się balansować gdzieś na krawędzi stanu if you open your mind too much, your brain will fall out.

zamknęłam w kadrach nieudolnych zdjęć dziesiątki wrażeń, miejsc, rzeczy i chwil, odkreśliłam kilka pozycji ze swojej bucket list. i ciągle dodaję nowe, bo jeszcze tyle mam do zrobienia, do zobaczenia, do przeżycia. dopiero zaczęłam.

8 komentarzy:

  1. Jak się cieszę, że znowu piszesz! Dziś przeglądając Twoje zgrabne girki na insta sobie pomyślałam, że muszę do Ciebie napisać, a tu proszę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak strasznie się stęskniłam za Twoim pisaniem! To fantastycznie, że układa Ci się na drugim końcu świata : ). A, i jestem fanką Twojego nowego bzika - uwielbiam Twoje foty skrzynek pocztowych : )))). Wróć do regularnego pisania, ja błagam! ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Wróciłaś! :)))) Mam nadzieję, że na dłużej! Uwielbiam Twojego instagrama i zawsze robi mi się cieplej jak oglądam Twoje zdjęcia :) A tak poważnie, z perspektywy roku, imigracja bardziej na "tak" czy "nie"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na "tak", zdecydowanie na "tak". tyle że sama wiesz najlepiej, że to chyba nigdy nie jest i nie będzie gromkie i jednoznaczne "tak". plusy przeważają, to na pewno, ale... no właśnie, zawsze pozostaje to małe, wredne ale.

      Usuń
    2. to wredne, małe "ale" powoduje, że nie mogę się zdecydować czy tu zostać czy wracać do Europy. ale...

      Usuń
  4. aaale fajnie Was tu widzieć, dziewczyny! sądziłam, że nikt tu już nie zagląda. dzięki piękne za takie ciepłe powitanie! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeeeeej, żyjesz, piszesz, jak wspaniale! Bardzo się cieszę, że znów przemawiasz nie tylko z obrazków. I jestem w szoku, że to już rok! Mam nadzieję, że to pierwszy znak nieco regularniejszych łamiących newsów ;)

    OdpowiedzUsuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.