czwartek, 30 stycznia 2014

[80]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - styczeń 2014

Styczniowe uzależnienia:
  • Poniewieranie się z Shaunem T. To już oficjalne - zgłupiałam do szczętu i nie mogę żyć bez co najmniej dwóch kwadransów porządnego wycisku kilka razy w tygodniu, muuuszę ćwiczyć, bo wariuję. Pierwsza połowa stycznia była pod tym względem wzorowa, potem, ze względu na wojaże i aklimatyzację w nowym miejscu, mój ambitny plan treningowy trochę się rozjechał, ale powoli składam go już do kupy. Tym bardziej, że w końcu zaczynam widzieć efekty - niewykluczone, że to po prostu autosugestia, ale mam wrażenie, że mój tyłek i oporne na wszelkie przeobrażenia udźce pieją z wdzięczności. A nawet jeśli milczą, to wymownie, i to mi wystarczy.
  • Filtr trzydziestka. Przez całe życie miałam dość nonszalancki stosunek do kwestii ochrony przed słońcem - prawdopodobnie dlatego, że opalam się szybko, od razu na brązowo i nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się spiec na prosiaczka - ale wystarczyły dwie godzinki spaceru w trzydziestu sześciu stopniach, by zostać posiadaczką nóg opalonych w paski i interesującego deseniu na dekolcie oraz przyswoić podstawową zasadę: nie wychodzi się z domu bez wymazania się trzydziechą.
  • Balsamy i masła do ciała. Rany, w życiu nie byłam tak zabalsamowana jak ostatnimi czasy, uznałam jednak, że wysuszenie się na wiór nie jest najlepszym sposobem na zakończenie żywota, toteż z godną podziwu systematycznością wcieram w siebie przywiezione dobra (Farmona, moja miłość!) i w efekcie pachnę na przykład jak malinowa mamba. Albo karmelowo-cynamonowy deser. Ślurp.
  • Tutejsze biegowe trasy. Na razie jestem jeszcze na etapie nieśmiałego obczajania okolicy, ale już teraz wiem, że Australia jest wprost stworzona do biegania - zapuszczasz muzykę, wskakujesz na pieszo-rowerową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, łapiesz rytm i możesz tak hasać, dopóki nie padniesz. Sprawdziłam to przedwczoraj - machnęłam dwanaście i pół kilometra i biegło mi się tak doskonale, że przegapiłam zjazd i rąbnęłam się o jakieś trzy kilometry. Gdyby nie ciemnica*, obawa, że za chwilę znajdę się w sąsiednim stanie, wizja psów dingo, które porwą Współtwórcy żonę, i związana z tym konieczność dokonania strategicznego odwrotu, leciałabym dalej. Bajka!
  • I w ogóle: Australia! Jestem bliska poproszenia tu o azyl po wsze czasy, przysięgam.

Sto trzydzieści osiem stworzeń widocznych na zdjęciu po lewej knuje właśnie, jak cię zabić. Znajdź je i pokoloruj.



(gdyby ktoś miał ochotę na więcej zdjęć wykonanych skarpetką, zapraszam tu)


* Z cyklu "ciekawostki": w Australii właściwie nie ma zmierzchu - tych długich, czarownych minut w ciepłe, letnie wieczory, kiedy powoli zapada zmrok, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Tutaj to tak nie działa. Około dwudziestej po prostu zachodzi słońce, chwila-moment, ktoś wyłącza światło i błyskawicznie robi się z tego noc. Upalna noc, dodajmy.

5 komentarzy:

  1. Co Ty robisz w wloczac sie po Australii?! I dlaczego nie wzielas mnie ze soba?! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no właśnie się włóczę ;) i ekscytuję wszystkim jak dzieciak.

      u Was znowu okropne mrozy, nie?

      Usuń
    2. Dzisiaj tylko -5*, prawie jak wiosna ;)

      Usuń
  2. bosssskooo!!! rączki zacieram na myśl o zdjęciach. ciekawe, czy Shaun T. smakuje tak samo "tam", na najpołudniowszym południu. to styczniowe uzależnienie mamy wspólne :))) uściski!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sprawdziłam, nic się nie zmieniło, sponiewierał mnie wczoraj aż miło.
      ściski, moja najulubieńsza Pedant Queen! :)

      Usuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.