poniedziałek, 27 stycznia 2014

[79]. o tym, że coś się kończy, coś się zaczyna

Jak atrakcyjnie spędzić ostatni dzień przed podróżą na drugi koniec świata? Otóż istnieje tylko jedna odpowiedź na to pytanie. Głupawo, a jakże!

Oczywiście nie wykluczam, że w rzeczywistości opcji jest dużo więcej, są równie dobre i tak samo skutecznie odciągają myśli od nerwowego zastanawiania się, jakiego jeszcze elementu absolutnie niezbędnego ekwipunku zapomniałam upchnąć w bagażu ważącym więcej niż pół mnie, mają za to tę przewagę, że nie wiążą się tak ściśle z ryzykiem dorobienia się poważnych uszczerbków na zdrowiu, umówmy się jednak, że niewiele z nich zawiera w sobie tak cudowny ładunek absurdu jak spotkanie w wybornym towarzystwie, podlane odrobinę czerwonym wytrawnym, poprzedzone dość nieoczekiwaną akcją ratunkową i dwugodzinnym sterczeniem na poboczu zaśnieżonej autostrady, gdzieś pośrodku niczego, w wytężonym oczekiwaniu na pomoc drogową, która ocali twoją najlepszą przyjaciółkę - a przy okazji i ciebie - od odmrożenia sobie organów wewnętrznych. Wiadomo, gdzie N., tam i kłopoty - to prawda udowodniona już kilkanaście lat temu, która wciąż pozostaje aktualna, do dziś nie udało mi się tylko ustalić, czemu na ogół odpowiadam za współudział.

Tym razem mój wkład w cały ambaras był wprawdzie niewielki, nie przeszkodziło mi to jednak wychłodzić sobie dupska do tego stopnia, by zyskać niezachwianą pewność, że polska zima jest jedną z rzeczy, za którymi absolutnie nie będę tęsknić na obczyźnie, ale, co najważniejsze, również całkiem nieźle się bawić. W końcu zawsze mogło być gorzej - szczęście, że nikomu ręki nie przestrzelili, nie? Naprawdę, trudno wyobrazić sobie doskonalsze pożegnanie - świadomość, że pewne rzeczy pozostają stałe i niezmienne, mimo że wszystko wokół wywraca się do góry nogami, jest wspaniała.

Z takim właśnie poczuciem wyruszyłam w podróż, która zaczęła się w poniedziałek, a zakończyła w nocy z wtorku na środę (sześć godzin lotu do Dubaju, dwanaście koczowania w przybytku, który do złudzenia przypominał galerię handlową, i jakieś jedenaście znów w samolocie, obłęd!). Ale było warto - wychodzisz z budynku lotniska i momentalnie uderzają cię trzy rzeczy: przecudowne dwadzieścia dziewięć stopni (o drugiej w nocy, hell yeah!), radosny szpaler niewysokich palemek (ihihi!) i zapach. Tak pachną wakacje, ciepły letni wietrzyk, beztroska, przygoda i śmietankowe lody o smaku orzechów włoskich. Tak właśnie pachnie Australia.


3 komentarze:

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.