niedziela, 5 stycznia 2014

[73]. o tym, że podstępni weganie szturmują

Jeśli imprezy sylwestrowe mają sens, to pięciodniowe bachanalia w najwspanialszym towarzystwie na świecie zawierają w sobie sens i mądrość całego kosmosu, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio przytrafił mi się tak rewelacyjny wyjazd. Istnieje zresztą całkiem spore prawdopodobieństwo, że był to po prostu najlepszy sylwestrowy maraton ever. Syci syczuańscy burżuje, zaczepne nerdy i podstępni szturmujący weganie, bezdomni skłotujący kanapę, gobliny, stare trolle, dzieci i zwierzęta, Trivial, śmiercionośna technika kung-fu żuczka gnojarka, wspólne gotowanie, Fasolki (opchnę dwóch Imprezowiczów za Grubasa, dorzucę w gratisie Biznesmena! ochoczo przygarnę też gołego Golaska, ale nic za niego nie dam, bo jestem jak Putin i zapraszam do Soczi, ahaha!), giviak oraz foka w łosiu, fasola, wegański karmelowy popcorn, fasola, gościnne występy ciecierzycy, fasola, dużo fasoli i jeszcze trochę fasoli w każdej możliwej postaci, Noworoczny Bieg Falafela (w tempie bukłaka - po przyjęciu tak niewyobrażalnych ilości wina transformacja w bukłaka była nieunikniona), Kill Bill, Czechow, abordaż, defenestracja, dekapitacja, sushi, komosa i cekinki oraz całe mnóstwo innych kreatywnych głupot i atrakcji. Nie ma, powiadam, nie ma doskonalszego sposobu na powitanie Nowego Roku.
I chyba dawno nie czułam się tak szczęśliwa.

A jakby tego było mało, zgodnie z zasadą, że w styczeń należy wkroczyć z rozmachem (przez moment wydawało mi się wprawdzie, że zeszłoroczne widowiskowe zrękowiny z Eye of the tiger w tle ciężko będzie przebić, a jednak), po trzech miesiącach zawieszenia w nigdziebądziu, biurokratycznej szarpaninie, rwaniu włosów/dreadów z głowy i całym mnóstwie innych przygód, o których nie warto było pisać, bo zawierały w sobie zdecydowanie za mały współczynnik prawdopodobieństwa, aby rzeczywiście mogły się wydarzyć, w końcu dostaliśmy wizę.

Za dwa tygodnie wylatujemy do Australii. Na pół roku.
Albo dłużej, się okaże.

Póki co chyba jeszcze nie do końca to do mnie dociera i, prawdę powiedziawszy, jestem dość mocno zatrwożona tym nagłym zwrotem akcji, chociaż oboje ze Współtwórcą czekaliśmy przecież nań z niecierpliwością. Dopóki jednak wszystko było w fazie mglistego planu, bliżej nieokreślonego gdzieśtamkiedyś, albo dyndało sobie posępnie w irytującym zawieszeniu, miało ekscytujący posmak totalnej abstrakcji. A teraz stało się realne. Mamy wizę, mamy bilety, za dwa tygodnie wyjeżdżamy na drugi koniec świata, olaboga, niemampojęciacotobędzie!

Mam za to wokół siebie wspaniałych ludzi, na których zawsze można liczyć. N. i A., czyli nieoceniony duet trudniący się ostatnio zakrojonym na szeroką skalę przetwórstwem warzyw i owoców, już zaproponowały, że w razie, gdyby nasza australijska przygoda zakończyła się jakąś nieoczekiwaną deportacją, chętnie przygarną nas do swojej bioekofafarafa-vegan-sregan-amish komuny, w której będziemy mogli zaczepić się po powrocie i znaleźć przy okazji jakąś kanapę do zaskłotowania, Rodzicielka w ramach wsparcia od dwóch dni ogląda Zabójcze zwierzęta Australii, donosząc mi pogodnie, jakie jeszcze stworzenia mogą chcieć mnie zabić i na co mam uważać, zaś Współtwórca… Hmm, po prostu jest Współtwórcą, to znaczy zachowuje się jak anioł, ciężko pracując na przyszłą kanonizację, na którą niewątpliwie zasłuży. W dowolnym obrządku.

Ja natomiast, dla dodania sobie odrobiny animuszu, postanowiłam zrezygnować z bojkotowania noworocznych postanowień i uroczyście oświadczyć, że w dwa tysiące czternastym planuję odkreślić jak najwięcej punktów z mojej ciągle rozrastającej się bucket list. Chcę zobaczyć jak najwięcej, poczuć, posmakować i doświadczyć jak najwięcej - nawet jeśli cały nasz wyjazd okaże się żałośnie krótki, zamierzam wycisnąć z niego wszystko, co tylko się da, to w końcu przygoda życia, do diabła. Dołożę też wszelkich starań, aby powściągnąć swój galopujący, daleko posunięty krytycyzm, zwłaszcza w stosunku do własnej osoby. Nie mam złudzeń, że siedząca w mojej głowie, wiecznie niezadowolona z siebie zołza zechce tak całkiem zrezygnować z wycieczki i zostać w domu, abym bez przeszkód mogła pielęgnować miłość własną, z czułością uprawiać afirmację, wizualizować sobie własne spektakularne sukcesy i w efekcie stać się panią świata, toteż uważam, że naprawdę miło byłoby wreszcie trochę ją okiełznać i o siebie zadbać.

Generalnie chciałabym w tym roku bardziej o siebie dbać - biegać, ćwiczyć, może nawet dorobić się jakiegoś miłego dla oka zarysu mięśni i bajecznego tyłka (zaczęłam z przytupem, wczoraj uczciwie sponiewierałam się z wujkiem Shaunem, podejmując nieudolne próby wykonania serii przyzwoitych pompek podczas Plyometric Cardio Circuit, dzisiaj przebiegłam ponad dychę), mądrzej jeść, rozsądniej wybierać, bardziej wsłuchać się w siebie i w to, co ma do powiedzenia mój organizm, od czasu do czasu się porozpieszczać. A do tego czytać więcej wartościowych książek, nie sabotować własnych kreatywnych pomysłów (jestem w tym mistrzynią, przysięgam!) i pamiętać o ludziach, którzy są dla mnie ważni.
No i cieszyć się wyprawą życia.

4 komentarze:

  1. Hmm, zero wzmianek o najlepszej szwagierce pod sloncem, co to radosne nowiny dostarczyla? Oj Bo koczowanie na trawniku bedzie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. :O
    I tak zupełnie, nieodwołalnie sobie wyjeżdżasz, Cioteczko?! To jest dopiero grom z jasnego nieba... no nic, patrząc na to z jasnej strony, gratuluję spełnienia kolejnego marzenia, mam nadzieję, że będzie Wam tam najpiękniej i najwspanialej. Czekam z niecierpliwością na nowiny, a kiedyś-kiedyś, gdy będziesz już nawijać jak rodowita Aussie, może przygarniesz mnie na kanapie na parę dni i pokażesz gdzie najlepiej poskakać z kangurami :D niechaj się Wam obojgu na tym drugim końcu świata darzy!

    OdpowiedzUsuń
  3. ooo łał!!! oooooo kurde łał! olabogajapierniczę! ZAJEBIŚCIE!
    niechaj zatem będzie cudownie! niechaj będzie przepięknie!

    OdpowiedzUsuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.