sobota, 11 stycznia 2014

[74]. cytując panią klasyk: jestem kupką nerwów. aaa!

Właściwie to z lekka zaniepokoiłabym się, gdybym nią nie była. Miałam wprawdzie przez chwilę dość poważną obawę, że moje reakcje pozostawiają wiele do życzenia - to by wyjaśniało ten całkowicie niezrozumiały chillout, który towarzyszył mi przez ostatni tydzień - ale z ulgą stwierdzam, że nie, jednak nie pozostawiają, to musiał być po prostu pierwszy szok. Pląsam właśnie gdzieś na skraju histerii, znaczy: wszystko w normie.

Gwoli ścisłości wypada jednak nadmienić, że zanim tam zawędrowałam, byłam naprawdę podejrzanie spokojna i dziarska. No dobra, przyznaję, gdzieś w okolicach poniedziałku mocno ograniczyłam sen na rzecz codziennego, nerwowego wizualizowania sobie przed zaśnięciem wszystkich katastrof, jakie mogą mnie spotkać w najbliższym czasie, ze szczególnym uwzględnieniem bariery językowej nie do przebicia, mojej zawodowej nieudaczności i generalnego życiowego dupowołowizmu, nie przeszkodziło mi to jednak w całkiem sporej produktywności za dnia, każącej zresztą przypuszczać, że mój tydzień najwyraźniej tajemniczo się rozrósł. Innego wytłumaczenia nie widzę - mimo że nie otwierałam oka przed dziewiątą, nie miałam specjalnych zaległości w pracy, korektorzyłam na bieżąco, dwa artykuły, które powinnam oddać w przyszłym tygodniu, symultanicznie się rozrastały, w wolnych chwilach trudniłam się małym wirtualnym plądrowankiem i metodycznie doprowadzałam się do bankructwa, nabywając rozmaite dobra i skrupulatnie odkreślając kolejne punkty z kilometrowej listy rzeczy, które na drugim końcu świata mogą okazać się absolutnie niezbędne do przetrwania. W międzyczasie wznosiłam się na wyżyny kulinarnej niskobudżetowej kreatywności, produkując wegańskie jednogarnkowce obficie doprawione kozieradką (i dopracowując szczegóły planu zostania małym przemytnikiem - bo co jeśli w Australii nie mają kozieradki?), oddawałam się naprawdę przyzwoitej lekturze, a wieczorami urywałam się na przebieżki albo uczciwie poniewierałam się przy Insanity. Głównie dlatego, że prześladuje mnie ostatnio uporczywa wizja wielgachnej płaszczki, która na mój widok wyłania się z oceanu, zaciera płetwy (czy co tam mają w zwyczaju zacierać płaszczki), z zachwytem merda kolcem jadowym i podekscytowana zaczyna wrzeszczeć: Panie i panowie, budyń na dupce, budyń na dupce!. Jakoś niespecjalnie pociąga mnie perspektywa zostania deserem dla płaszczki. Jedyna nadzieja w tym, że dzięki mojej kondycji amerykańskiego komandosa, budowanej przez Shauna T. i jego okrzyki w rodzaju: 30 second water break! Drink your water! You only get 30 seconds people, this isn’t a coffee break!, oraz rosnącej sile biegowej w razie czego ja i mój budyń będziemy w stanie spieprzyć w podskokach przed wygłodniałą australijską zwierzyną. W przeciwnym wypadku może być niewesoło.

Dzisiaj jednak żarty się skończyły, a ja z całą mocą uświadomiłam sobie całą grozę sytuacji. Przypuszczam, że miało z tym coś wspólnego nerwowe latanie po mieście w celu skompletowania wszystkich brakujących fantów, co okazało się całkiem sporą misją. Osunięcie się w skrajną nędzę po wyczyszczeniu półek w Rosmannie (obawiam się, że właśnie zafundowałam sobie bana na zakupy kosmetyczne na najbliższą dekadę) poszło mi dość gładko, ale już kupno sandałów (w styczniu, w mieście, w którym są trzy sklepy z butami na krzyż!) przez moment wydawało się umiarkowanie wykonalne. Ostatecznie los się do mnie uśmiechnął - nie dość, że udało mi się znaleźć jakikolwiek letni obuw, to jeszcze spełniający większość warunków: tani, nieskórzany, w rozmiarze czterdzieści i, powiedzmy, względnie nieodrażający - niestety całe przedsięwzięcie wymęczyło mnie do tego stopnia, że odechciało mi się dalszej gonitwy. Z braku lepszych pomysłów resztę popołudnia spędziłam więc na pielęgnowaniu pęczniejących niewesołych myśli. Z przerwą na drzemkę.

Dobre wieści wynikające z tych ponurych refleksji są takie, że, wbrew pierwotnym obawom, nadal jestem sobą, wszystko ze mną w porządku i wraz z nadejściem nowego roku nic mi się dotkliwie nie poprzestawiało. Znaczy: panikuję po staremu, z właściwym sobie rozmachem i czarnowidztwem. Co za ulga!

Złe wieści są natomiast takie, że został tydzień, moja kilometrowa lista rzeczy, które bezwzględnie muszę zrobić i nabyć przed wyjazdem, nadal ma niepokojąco wiele pozycji, jestem spłukana, paczki z zamówionymi dobrami wszelakimi jeszcze nie nadeszły, a miały, utknęłam nad artykułem, który powinnam oddać w poniedziałek (czemuż, ach czemu wkopałam się jak ostatnia idiotka w tekst, który w założeniu miał być miły i przyjemny, a wylazł z niego dżender?), koleżanki-redaktorki w przyszłym tygodniu zasypią mnie wartkim potokiem oświatowych świństw, co oznacza pracę w trybie zombie, nie mam pojęcia, jak zmieszczę swój dobytek w tych dwóch smętnych walizeczkach, a do tego grozi mi śmierć ze strony płaszczki wykrzykującej Budyń na dupce, budyń na dupce!.
Chyba że wcześniej zabiją mnie poparzenia słoneczne albo rak skóry, bo za cholerę nie udało mi znaleźć niczego z filtrem. Jest styczeń, takie produkty to tylko w sezonie.

Aaa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.