środa, 9 października 2013

zupa z dyni - najmojsza i najlepsza na świecie - z pieczoną cieciorką

Od jakiegoś czasu toczę z sobą wewnętrzną walkę, obliczoną na to, by nie nurzać się w melancholii związanej z potężnym, nieuchronnym, nabierającym coraz większego impetu siękończeniem, i staram się przekonać samą siebie - między innymi za pomocą odświeżanej po raz tysioncpińcetdwudziestyósmy Sagi*, czytanej pokątnie między jednym rodzonym w bólach artykułem a drugim - że oto doświadczam po prostu starego dobrego Coś się kończy, coś się zaczyna w pełnej krasie, po którym dane mi będzie uszczknąć trochę szczęśliwości. Albo czegoś zbliżonego.

A do tego próbuję choć w niewielkim stopniu polubić jesień, która i bez dodatkowych atrakcji co roku dość mocno przyczynia się do moich wrześniowo-październikowo-listopadowych spadków nastroju. Podsumowując dotychczasowe wysiłki, muszę przyznać, że o ile samej pory roku nadal nie cierpię jak zarazy morowej, o tyle nawet taka jesienna malkontentka jak ja nie jest w stanie nie docenić pewnych jej zalet. O, takich na przykład, wśród których czołową pozycję bezapelacyjnie zajmuje dynia:


Z zupą z dyni jest jak z racją (lub, w wersji mniej eleganckiej, dupą) - każdy ma swój własny, jedyny słuszny i najlepszy przepis, najodpowiedniejsze dodatki i najbardziej pasujące przyprawy, z którymi cudze, rzecz jasna, równać się nie mogą.

Oczywiście takowy przepis mam i ja, co jest o tyle ciekawe, że generalnie w ogóle nie przepadam za zupami. Jak niepodległości będę bronić swojej teorii, że zupa to takie obiadowe, trochę pierdołowate nie wiadomo co - ani się tym człowiek nie naje, ani nie napije, a do tego maksymalnie po godzinie zastanawia się, czy nie ma ochoty czegoś przekąsić, bo zaczyna już odczuwać lekki głodek. Ergo: zupy nie mają żadnego, absolutnie żadnego sensu (niewykluczone, że głoszę właśnie straszliwe herezje, za które miłośnicy zup gotowi podtopić mnie w bulionie, ale nic na to nie poradzę - to zdecydowanie nie moja bajka, sorry).

Od tej zasady istnieją wszelako pewne wyjątki. Krem z dyni - przepyszny, aromatyczny, sycący, najmojszy i najlepszy na świecie (wiadomo!) - to właśnie jeden z nich.

Składniki:
  • dynia (minimum 2-kilogramowa, nie ma sensu się rozdrabniać)
  • duża cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • litr bulionu warzywnego
  • spora szczypta sproszkowanej papryki
  • szczypta cynamonu
  • szczypta sproszkowanego imbiru
  • sól, pieprz

Dynię obieramy, kroimy na kawałki, rozkładamy na blasze, solimy, skrapiamy odrobiną oliwy i pieczemy około pół godziny w 180°C.
Pokrojoną w kostkę cebulę przesmażamy na odrobinie oliwy. Dorzucamy przeciśnięty przez praskę czosnek, upieczoną dynię i przez chwilę dusimy całość. Dodajemy przyprawy - paprykę, cynamon oraz imbir - zalewamy bulionem i zagotowujemy. Zamiast imbiru w proszku można użyć świeżego, startego na tarce o drobnych oczkach, ale ostrożnie z jego ilością - Współtwórca do dziś wypomina mi zupę dyniową, która dyniowa była tylko z nazwy i koloru, a w rzeczywistości stanowiła szachrajską imbirową miksturę, od której świeczki w oczach stawały. Ojtam, przynajmniej pierwszorzędnie rozgrzewała, aczkolwiek na wszelki wypadek z dobrego serca radzę: nie idźcie tą drogą.
Miksujemy całość na gęsty krem, ewentualnie doprawiamy solą i pieprzem do smaku.
Zupa jest doskonała - pyszna, aromatyczna, syci na długo, a do tego ma cudowny, intensywny, wściekle pomarańczowy kolor.


Można podawać z grzankami, posypaną prażonymi pestkami dyni, można też zastąpić grzanki pieczoną cieciorką.

Składniki:
  • szklanka cieciorki (można też użyć takiej w puszce i oszczędzić sobie moczenia nocnego;)
  • 1-2 łyżki oliwy
  • szczypta soli
  • dowolne przyprawy (u mnie słodka papryka, chilli, czosnek granulowany i pieprz ziołowy, bo jestem skrajnym przypadkiem pieprznoziołowego ćpuna, który najchętniej dodawałby go do wszystkiego)

Ziarna cieciorki zalewamy wodą i odstawiamy na 12 godzin (najlepiej moczyć je przez noc). Rano je płuczemy, wrzucamy do garnka, zalewamy wodą, zagotowujemy, zbieramy szum, a następnie gotujemy na niedużym ogniu około godzinę. Odcedzamy i przelewamy zimną wodą.
Oliwę łączymy z solą i przyprawami, wrzucamy cieciorkę i dokładnie mieszamy. Rozkładamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około pół godziny w piekarniku nagrzanym do 200°C, od czasu do czasu mieszając.


Taka pieczona cieciorka doskonale nadaje się do zupy; jest też fantastyczną, mocno uzależniającą przegryzką. W moim prywatnym rankingu awansowała do ścisłej czołówki ulubionych chrupaczy.


* Przy okazji - nie dysponuje ktoś może Krwią elfów, którą pragnąłby oddać w dobre ręce i zapewnić jej nowy, szczęśliwy dom? Odgruzowywanie się z zalegających klamotów, oczyszczanie przestrzeni, walka ze zbieractwem i obłąkanym gromadzeniem, zen, sren i minimalizm to jedno, ale tej właśnie książki brakuje mi do kolekcji i trochę mi w związku z tym przykro. Jacyś chętni oddać własny egzemplarz do adopcji?

11 komentarzy:

  1. Próbowałam zrobić kiedyś taką cieciorkę, ale wyszła mi paskudnie rozmokła ): Była z puszki i po prostu ją odcedziłam, doprawiłam i wrzuciłam na blachę. Może powinnam była ją pogotować?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hmm, taka puszkowana jest już gotowa do jedzenia, więc chyba to nie to.

      Usuń
  2. No patrz, Cioteczko, czytasz w moich myślach. Na stole właśnie pyszni mi się dynia - prezent - i, szczerze mówiąc, nie bardzo miałam pomysł co z nią zrobić, poza straszakiem na Halloweeen. Może czas wypróbować Twój przepis?

    Co prawda nie mam 'Krwi elfów' na zbyciu, ale chętnie przygarnę całą resztę, jeśli tak Ci smutno z powodu niekompletnej kolekcji. Będziesz mogła sobie kupić śliczną, nową, pachnącą, kompletną Sagę i problem z głowy ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. polecam. fantastyczna jest też duszona, z papryką, cebulką i cieciorką (i, co rzadko się zdarza w przypadku moich wytworów, urodziwa: http://drobneuciechy.blogspot.com/2013/09/jesli-siedmiokilogramowa-dynia-nie-aczy.html#comment-form).

      no właśnie nie chcę ślicznej, nowej i pachnącej, zawsze chciałam mieć jedyne słuszne wydanie, choćby rozlatujące się. jakiś czas temu psim swędem udało mi się przehandlować brakujące tomy za barszczyk (interes życia) i teraz brak mi tylko tej jednej sierotki.

      Usuń
  3. Mam krew elfów po litewsku - jednocześnie powtórka języka, co Ty na to? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pod warunkiem, że w skład tego zestawu wchodzi tłumacz, inaczej mogę sobie co najwyżej okładkę pooglądać, bo więcej i tak nie zrozumiem.

      Usuń
  4. Na dzień dzisiejszy naturalnym domem dla książek są biblioteki, w metaforycznym dniu jutrzejszym będą to muzea i skupy makulatury ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. O właśnie sobie przypomniałem, że wieki temu pożyczyłem od kogoś jedną część sagi i jak spojrzałem to okazało się, że to właśnie jest "Krew Elfów".

    Niby straciłem już z tamtą osobą wszelki kontakt, nie do końca jestem pewien kim jest ta osoba, ale jakoś głupio mi ją oddawać do biblioteki z której w razie czego to już jej nie odzyskam. Czy zamiast adopcji jesteś w stanie zadowolić się rolą rodziny zastępczej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hah, to prawie jak handel dziećmi :>
      jeśli nie wyjdą mi licytacje, które właśnie uskuteczniam, rozważę tę kuszącą opcję.

      Usuń
    2. Żyjemy w kraju, gdzie "chadecy" gwałcą demokrację, więc nie ma co robić szumu o prawie handel dziećmi ;)

      Usuń
    3. słusznie.
      ochoczo przystaję na tę propozycję. podeślij mi tylko na mejla namiary na jakieś źródełko, do którego mogłabym sypnąć groszem, cobyś nie dokładał do interesu i do przesyłki, ja Ci podeślę adres i dobijemy targu. a wydzierżawione dziecię znajdzie szczęśliwy dom :)

      Usuń

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.