poniedziałek, 24 czerwca 2013

[4]. God, I'm so German have to have a plan

Przyznaję to z żalem, ale ostatnio strasznie mi było nie po drodze z bieganiem.
Zaczęło się nieźle: po przydługiej zimowej przerwie raźno zainaugurowałam sezon, poobserwowałam, jak po miesiącach obstawania przy tym, że bieganie stanowi dość ekstremalną formę samoumartwiania się, Współtwórca Komórki rozhulał się do tego stopnia, że sam zaczął hasać jak młody kucyk, i poekscytowałam się trochę spotykaną na trasie zwierzyną*, a potem mój paskudny rozbuchany kryzysoniechciej zwyciężył i żałośnie oklapłam.

Niby dla przyzwoitości od czasu do czasu wychynęłam na jakąś lichą przebieżkę, aczkolwiek zupełnie bez przekonania, bez szału i kompletnie bez sensu, co po raz kolejny dowodzi, że "God, I'm so German have to have a plan". Nic na to nie poradzę - ganianie samopas ewidentnie mi nie służy. Bez planu, który trzymałby mnie w ryzach, po prostu durnieję z nadmiaru swobody, a cała moja wątła samodyscyplina idzie precz. Raz trzaskam sobie wesoło dyszkę, innym razem wracam do domu po piątaku, przymierzam się do piętnastki, ale po dziewięciu kilometrach już mi się odechciewa, idiotycznie ścigam się sama z sobą z pianą na pysku albo całkiem odpuszczam - nie ma planu, jest bajzel. Dlatego muszę mieć konkretny cel, który zmusiłby mnie do określonego wysiłku, i wyraźnie widzieć postępy - bez tego stoję w miejscu, frustruję się, a mój mały, wewnętrzny, nastawiony na rywalizację szczur przeżywa załamanie nerwowe. A ja razem z nim.

Przez chwilę poważnie rozważałam nawet całkiem kuszącą myśl, by rzucić to całe tuptanie w diabły i poprzestać na intensywnym użalaniu się nad sobą (w sumie to też całkiem twórczy sport), ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że dopóki nie wyprzedzają mnie niepełnosprawne psy z trzema łapkami, nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. Chociaż niewykluczone, że psy z trzema łapkami są tak zawzięte i zmotywowane, że już niebawem zaczną trzaskać maratony przed śniadaniem, zamiast pielęgnować w sobie kryzysoniechcieja, rozsądniej byłoby więc pójść - a właściwie pobieżeć - w ich ślady. Tak też uczyniłam.

Znalazłam sobie nowy, fajny i przede wszystkim całkiem realny plan, który (po kilku moich modyfikacjach) zakłada, że za siedemnaście tygodni przeszuram kompletnie niewyobrażalny dla mnie w tej chwili kilometraż.
Bardzo starałam się dziś udawać, że nie widzę niepełnosprawnych psów szykujących się do włączenia świateł mijania, i przyjąć do wiadomości fakt, że oto po raz kolejny zostałam młodym padawanem.
Powściągnęłam wewnętrznego szczura i zmusiłam go do subordynacji.
I co? Dawno tak dobrze mi się nie biegało!

Ha!


* Wbrew poważnym obawom, nie były one wytworem mojej wyobraźni - na Dąbrowskiego naprawdę znajduje się Dom Romski Fundacji BAHTAŁE ROMA i po jego ogródku rzeczywiście pałętają się kucyki. Żywe, prawdziwe i sprawiające bardzo sympatyczne wrażenie. Co za ulga, nie mam halucynacji!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.