Pamparampam. Po długim ociąganiu się, marudzeniu, że Sybir i wykręcaniu
się perspektywą wskoczenia w Iron Fisty (znając moje parchate szczęście,
mogłabym się założyć o wszystko, że gdybym w zeszłym tygodniu pobieżała
w podskokach w stronę zachodzącego słońca, na bank coś bym sobie
zepsuła, w sobotę miałabym jedną nóżkę bardziej, byłabym w stanie
przywdziać co najwyżej bambosze i byłoby mi przykro) wczoraj oficjalnie
zainaugurowałam wreszcie tuptaczy sezon. Hell yeah!
Wprawdzie dziś o poranku nawiedził mnie z tej okazji Zuy Pan Bolityłek,
co może oznaczać, że siedem kilometrów po takiej przerwie nie było moim
najlepszym pomysłem, ale nie miałam serca hamować mojego wewnętrznego
rozbrykanego szczeniaka.
Właściwie to sądziłam, że będzie ze mną dużo gorzej i że skończy się to
powrotem do marszobiegów, ale nie. Niewykluczone, że niepalenie i
skakanka mają z tym coś wspólnego.
Tak czy owak pokraczny tuptacz powraca. Nic się nie zmieniło - bieganie nadal jest super!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.