wtorek, 23 kwietnia 2013

wtorek, 23 kwietnia 2013

Pamparampam. Po długim ociąganiu się, marudzeniu, że Sybir i wykręcaniu się perspektywą wskoczenia w Iron Fisty (znając moje parchate szczęście, mogłabym się założyć o wszystko, że gdybym w zeszłym tygodniu pobieżała w podskokach w stronę zachodzącego słońca, na bank coś bym sobie zepsuła, w sobotę miałabym jedną nóżkę bardziej, byłabym w stanie przywdziać co najwyżej bambosze i byłoby mi przykro) wczoraj oficjalnie zainaugurowałam wreszcie tuptaczy sezon. Hell yeah!

Wprawdzie dziś o poranku nawiedził mnie z tej okazji Zuy Pan Bolityłek, co może oznaczać, że siedem kilometrów po takiej przerwie nie było moim najlepszym pomysłem, ale nie miałam serca hamować mojego wewnętrznego rozbrykanego szczeniaka.
Właściwie to sądziłam, że będzie ze mną dużo gorzej i że skończy się to powrotem do marszobiegów, ale nie. Niewykluczone, że niepalenie i skakanka mają z tym coś wspólnego.

Tak czy owak pokraczny tuptacz powraca. Nic się nie zmieniło - bieganie nadal jest super!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.