piątek, 1 lutego 2013

piątek, 1 lutego 2013

Jednej rzeczy przyswoić nie potrafię. Takiej mianowicie, że w dobie tak zaawansowanej technologii jak masła do ust, balsamy i pomadki ochronne posiadanie wiecznie wysuszonej, popękanej i sponiewieranej paszczy, która prezentuje się tak, jakbym notorycznie całowała się z piranią, wcale nie jest konieczne. Jedyny warunek to regularne stosowanie wyżej wymienionych maziajstw. I nie, "regularne" nie oznacza "raz na pół wieku, kiedy sobie przypomnę i uda mi się znaleźć którąś z fafanastu bezpowrotnie zaginionych pomadek bez angażowania w to Fundacji Itaka".
Postanowiłam więc coś z tym zrobić.

Mili Państwo, poznajcie Sowę Stefana.


Sowa Stefan, poza tym, że nie wygląda na zbyt rozgarniętego i ma jedno oczko bardziej, posiada też - jeśli patrzeć na niego od dupy strony - zawartość regeneracyjno-upiększającą. Całkiem smaczną.


Może i jestem okropną gadżeciarą, ale nie miałam serca nie przygarnąć Sowy Stefana.
No i jest spore prawdopodobieństwo, że uda mi się go nie zgubić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.