Więc żyjemy, przykładnie i zgodnie z zaleceniem lekarskim: nie dość, że w domu bez nikotyny (moja rakieta się nie liczy!), bez słodyczy, cholesterolu, soli i tłuszczu, to jeszcze bez kofeiny. I bez seksu, za to - przynajmniej jeśli o mnie chodzi - aktualnie w trybie ora et labora.
Wygląda na to, że przyjechałam na placówkę do żeńskiego zgromadzenia zakonnego!
•
Konieczność gotowania o zaostrzonym rygorze ma zresztą tę zasadniczą zaletę, że wyzwala niesamowite pokłady kulinarnej kreatywności. Oczywiście kudy mi tam do eksperymentatorskiego ducha Konku, ale i tak sądzę, że przez ostatni tydzień moje ukryte talenta w dziedzinie produkcji dóbr jadalnych spod znaku vege-srege-vegan-sregan-slow-łokurwa-tru-amish znacznie się rozwinęły.
Dziś na ten przykład kuchnia zaserwowała wegańską tartę na mące żytniej razowej, z cukinią, rozmarynem i zapieczonym kalafiorowo-oliwkowo-migdałowym puree na wierzchu. Pyszności, choć odrobinę szkaradnawe, bo w wyjątkowo niezachęcających burościach.
Tak czy owak w milczącej, niepisanej rywalizacji z moim chłopcem o tytuł Miszcza Tart i Kiszyków wciąż prowadzę. Ha!
•
A skoro czasy teraz takie, że nawet taka średnio rozgarnięta kuchta jak ja może prezentować światu swoje wytwory i realizować się jako niewydarzony miszcz nieudolnej fotografii komórkowej, więc co się będę hamować. U siebie jestem, wolno mi.
![]() |
Pieczone bakłażany z pomidorkami |
![]() |
I smoczy owoc. Trochę mnie rozczarował, bo lepiej wygląda, niż smakuje |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.