poniedziałek, 19 września 2011

poniedziałek, 19 września 2011

Przeprowadzka przeprowadzką, a dorosłość dorosłością, ale przy Barbie wymiękłam - zostały. Mniejsza o to, że każda z trzech posiadanych przeze mnie sztuk straciła głowę i kończyny jakieś pół wieku temu, a ich oryginalne fryzury zostały przerobione na artystyczne, asymetryczne cięcie, farbowaną rudość (zasługa kolorowej bibuły) i pięknie przeszydełkowane dready (na kimś musiałam trenować). Nie miałam serca się z nimi rozstać.

Szczególnym sentymentem darzyłam zawsze tę pierwszą, kupioną w Peweksie za jakąś astronomiczną, kompletnie odjechaną sumę. Rodzice sprezentowali mi ją na urodziny. Wykazali się przy tym wyjątkową perfidią i niebywałą podłością wychowawczą - przez cały rok kręcili, zwodząc mnie okrutnie, więc do ostatniej chwili nie miałam pojęcia, że ją dostanę. Wiedziałam tylko, że muszę być supergrzeczna, a może zasłużę. W tym czasie moja Rodzicielka, która pracowała wówczas w szpitalu, razem ze wszystkimi swoimi koleżankami z pracy, spędzała nocki, szyjąc po tajniacku ubranka. Całe laboratorium było zaangażowane w akcję.
W urodzinowy poranek byłam chyba najszczęśliwszą pięciolatką na świecie - nie dość, że dostałam swoją wyśnioną, wymarzoną Barbie, to jeszcze zaopatrzoną w wielkie pudło pełne ciuchów. Łomatko, czego tam nie było! Kiecki na wszelkie możliwe okazje, spódnice, bluzki, sweterki, kompleciki, spodnie, kombinezon, piżama; lalka miała nawet misternie dziergane rajstopy-kabaretki, koronkową bieliznę z guziczkami i superelegancki płaszczyk - z kieszonkami, paskiem, lamówką z aksamitki i pasującymi do płaszczyka wysokimi botkami.
Nie dziwota, że chociaż jedna Barbie szału nie robiła (moja ówczesna przyjaciółka miała chyba z pięć - +50 do popularności na osiedlu!), i tak wszystkie koleżanki z bloku chciały się ze mną bawić. Kudy tam kupnemu przyodziewkowi do takiej garderoby.

Do lalkowego nieba na zasłużony odpoczynek udał się za to mój sterany życiem, nadgryziony zębem czasu Moliden* - głównie dlatego, że jego istotny element, Den, rozsypał mi się dzisiaj w rękach na kawałki i malowniczo wyłysiał.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...

* W skład Molidena - ochrzczonego tym mianem przeze mnie, gdy darłam się w rozpaczy "Gdzie jest mój Moliden?!?" - wchodziły, jak sama nazwa wskazuje, niemieckie lalki Molly i Danny'ego, bohaterów "My Little Pony" (ręka w górę - kto pamięta niedzielne poranki ze Sky One?), które dostałam na Gwiazdkę gdzieś u schyłku lat osiemdziesiątych. Byłam farciarą - przyjaciółka mojej mamy mieszkała w Berlinie, skąd od czasu do czasu przywoziła bajeranckie zabawki, a wcześniej, w czasach mego niemowlęctwa, wysyłała dary w postaci zapasu Penatenu i Milupy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.