wtorek, 29 listopada 2016

[155].


listopadowe uzależnienia:

jesienna melancholia tłumiona fluoksetynką (moje nowe ulubione cukierki!), pankejki z domową czekojagodą, farbowanie włosów i podcinanie grzywki (w tej sztuce osiągnęłam już mistrzostwo), Fisz Emade Tworzywo i Drony, ciemnofioletowe paznokcie, surowa marchewka, rajstopki i gacie z Batmanem (this town needs a hero!), gruszkowa herbata, Głupiec na Wzgórzu.

środa, 16 listopada 2016

[154].

co zasady savoir-vivre'u mówią na temat ustawienia sobie w pracowym mejlu autorespondera o treści fuck off? bardzo to niekulturalne czy przejdzie?

aktualnie mieszkam w piżamie, żywię się kawą, wyglądam jak natłuczone szpadlem zombie, jestem na skraju ludobójstwa, a ten tydzień trwa już chyba ze trzy miesiące. a dziś dopiero środa.

poniedziałek, 7 listopada 2016

[153].

dziwna ta jesień.

miała być pełna nowego; i właściwie chyba w pewnym sensie jest. mimo to od czasu do czasu powietrze wypełnia zapach starych palonych liści, a z kątów przedwczesnych wieczorów wyłażą zimne dziady listopady i znajome straszydła.

pogodziwszy się z faktem, że zaliczyłam niewątpliwy i pełnowymiarowy życiowy regres gdzieś do czasów liceum, ewentualnie wczesnych studiów – aczkolwiek obawiam się, że to datowanie może być nadto optymistyczne – ze spokojną rezygnacją przyjęłam ten stan rzeczy. co nie znaczy, że ta postapokaliptyczna rzeczywistość nigdy nie odzywa się we mnie tłumionym szlochem.

znowu mieszkam z innymi ludźmi. po lipcowym falstarcie tym razem poszczęściło mi się na tyle, że w najbliższym czasie nie przewiduję żadnych przeprowadzek, chociaż to nadal mój ulubiony sport (ostatnio ex aequo z ucieczkami). lokum, do którego trafiłam z pięciorgiem innych, zupełnie obcych Simsów, przerodziło się jednak w całkiem sprawnie funkcjonujący kolektyw i mimo początkowych obaw (także o to, czy nikt nie będzie nam zabierał drabinek do basenu), naprawdę dobrze nam się razem mieszka. zgodnie rujnujemy się na papier toaletowy, którego wiecznie nam brakuje, po odwiedzinach babci O. wszyscy chętnie dalibyśmy się jej uwnuczyć, jemy ziemniaki, w które zaopatrzył nas D., dzięki czemu nie umrzemy z głodu mniej więcej do marca, organizujemy Ogólnopolskie Dni Prania i regularnie wpadamy na siebie w naszej dizajnerskiej kuchni zaprojektowanej jako grab & go, w której urządzamy sobie nasiadówki na stojąco.

mam własny pokój. ładny, biało-fioletowy, pachnący cynamonem; z workiem sako, w który zapadam się w piątkowe wieczory, piję wino, zapełniam luki w wykształceniu filmowym i meandruję muzycznie, z czarną tablicą, po której bazgrzę w zawodowym amoku niczym John Nash branży wydawniczej, i z głupią roślinką o imieniu Palemkje na parapecie. i z zasady nie zapraszam do niego żadnych gości.

bywam w miejscach, których nie odwiedzałam od wieków, by z pewnym zdumieniem, podszytym nutką leciuchnej nostalgii, zauważyć, że właściwie nic się w nich nie zmieniło. lub przeciwnie: że panta rhei. znowu przyjaźnię się z ludźmi, którzy lata temu przepadli gdzieś w mrokach niepamięci. jak się okazało, przez ten czas dorośliśmy na tyle i zmieniliśmy się do tego stopnia, że zwyczajnie lubimy się jako my teraźniejsi, bez zapuszczania się w gąszcz jakichś mętnych wspomnień. możliwe też, że po prostu nadżarła nas już skleroza i dlatego nie pamiętamy, dlaczego przez ostatnie tysiąclecia w ogóle nie mieliśmy z sobą kontaktu.

historia zatoczyła koło – znowu chodzę w wielkim swetrze, który wygląda jak owoc wyprawy łupieżczej do katakumb Kurta Cobaina, ale chyba prezentuję się ciut lepiej niż piętnaście lat temu. noszę zawadiacki kapelusz i motocyklówki, maluję paznokcie na fioletowo i potrząsam buńczucznie rudymi włosami, a im bardziej mi szaro, miałko i markotnie, tym mocniej zbroję się w wyrazistość i konkret. konkret, chłopaku, konkret, albo wszyscy zginiemy.

popsuło mi się bieganie. w ogóle dużo rzeczy się we mnie popsuło. na zabój zakochałam się za to w spinningu, w związku z czym minimum dwa razy w tygodniu radośnie wskakuję na podeścik zalany wściekle dyskotekowym światłem i zaliczam premie górskie w takt skocznych kawałków, których normalnie nigdy w życiu nie zapuściłabym sobie z własnej woli. pot zalewa mi oczy, endorfiny zalewają mózg, w nogach czuję ogień i po pięćdziesięciu minutach schodzę z roweru mokra jak szczur i szczęśliwa.

być może właśnie na tym to wszystko polega. the trick is to keep breathing.

piątek, 4 listopada 2016

[152].

tłukąc się rano po kuchni, potłukłam pieprzniczkę. i zrobiło mi się strasznie smutno, ponieważ:

  1. była to najbardziej odrażająca pieprzniczka, jaką widział świat, i w duecie z równie szpetną solniczką stanowiły absolutny szczyt estetycznego zwyrodnienia.
  2. miała dla mnie wartość sentymentalną i była ze mną od wieków. moja obłąkana Rodzicielka sprezentowała mi ją, kiedy zaczynałam pierwszy rok studiów i kompletowałam podstawowy ekwipunek; drugiej takiej ze świecą szukać (pieprzniczki w sensie, choć Rodzicielki w zasadzie też).

postanowiłam zatem, że mimo wszelkich przeciwności losu oraz niewątpliwej beznadziei sytuacji ocalę szkaradę. bo tak.

ogarnęłam pobojowisko, zebrałam szczątki, pieczołowicie je obmyłam i ułożyłam ostrożnie na ściereczce do wyschnięcia, aby później je posklejać. moim poczynaniom z życzliwą ciekawością przyglądał się D. – mój współlokator i prawdopodobnie jeden z najsympatyczniejszych chłopców na ziemi. gdybym miała córkę w wieku licealnym, byłabym przeszczęśliwa, dowiedziawszy się, że postanowiła zaprosić go na studniówkę. nawet sama bym ich na tę studniówkę zawiozła.

– ten pacjent będzie żył! – zapowiedziałam z mocą, kiedy już uporałam się ze sprzątaniem i czynnościami przygotowawczymi do aktu wskrzeszenia.
D. pokiwał głową ze zrozumieniem. mieszkamy razem już wystarczająco długo, by zdążył przyzwyczaić się do moich dziwactw.
– jesteś takim Zbigniewem Religą trochę – orzekł.

dokładnie tak. jestem Zbigniewem Religą pieprzniczek, ha!