niedziela, 29 grudnia 2013

[72]. o niewymownej wdzięczności dla dwa tysiące trzynastego za to, że nareszcie jest uprzejmy się kończyć

Właściwie to miałam zamiar podarować sobie w tym roku wszelkie podsumowania, mniej lub bardziej krytyczne autorozliczenia, czynione z zapałem noworoczne postanowienia i tym podobne radosne marnotrawienie czasu. Mimo mojej naiwnej wiary, że teraz to już na pewno będzie pięknie, najpiękniej, dwa tysiące trzynasty od początku okazał się totalnie popapraną mendą, był absolutnie beznadziejny i posysał po całości. Jasne, zawierał także kilka naprawdę cudownych momentów, ale pojawiały się stanowczo za rzadko, w dodatku podszyte permanentnym, niezdrowym lękiem, że nie należy przesadzać z nadmiernym entuzjazmem, bo w każdej chwili zza węgła może polecieć kolejny kamulec i boleśnie ugodzić w łeb.

Wydarzyło się całe mnóstwo paskudnych rzeczy, na które nijak nie miałam wpływu, wiele spraw się pogmatwało, zdecydowanie za wiele kompletnie spierdoliło, a jeszcze inne zamarły w pieruńsko irytującym zawieszeniu, gdzie nadal tak sobie dyndają, miewając się wyśmienicie. W przeciwieństwie do mnie.

Mam serdecznie dość tego roku i marzę, by nareszcie się skończył. I choć tym razem uroczyście ślubuję niczego sobie nie obiecywać po jego następcy, wkroczyć weń bez żadnych oczekiwań, brać, co dają, i uciekać, jak biją, z nieśmiałym drżeniem tak sobie myślę, że dwa tysiące czternasty musi, no po prostu musi być lepszy. Choćby odrobinę. Ileż można tkwić w rzygozie?

W ramach zostawiania za sobą tego, co parszywe, połączonego z ostrożnym uruchamianiem pokładów powściągliwego optymizmu, postanowiłam zatem zmienić zdanie i jednak odkopać zeszłoroczne, nieco przykurzone postanowienia. Zważywszy na wybitnie niesprzyjające okoliczności przyrody, myślę, że mogło być z nimi zdecydowanie gorzej.

Zmniejszę zagracenie przestrzeni

Plan zrealizowany w stu procentach - poniżej dowód rzeczowy. Minimalizm level master, aczkolwiek okazało się, że ma on i swoje złe strony - myśl, że niemal cały mój dobytek (ciuchów nie liczę) i dorobek życia mieści się na jednym regale, naprawdę potrafi wpędzić w potężne przygnębienie. Mówcie mi nomada.


Wskrzeszę swój angielski

Nic się nie zmieniło, cudowne powstanie z martwych nie nastąpiło - Doktor Wilczur ze Strefy rokendrola wolnej od angola mógłby być dumny, mój angielski nadal jest jeszcze bardziej martwy niż staro-cerkiewno-słowiański i łacina razem wzięte. Innymi słowy, porażka na całej linii.

Uczciwie kontynuuję akcję "rusz dupsko"

Z tą uczciwością bywało różnie. Zdarzały mi się okresy zniechęcenia oraz totalnego niechcieja, późno rozpoczęłam sezon biegowy, nie zeszłam poniżej godziny na dychę, nie przebiegłam półmaratonu. Najgorsze jest jednak to, że bywałam dla siebie naprawdę podła.

Do dokonania tego błyskotliwego odkrycia skłonił mnie po części ten post. Uświadomił mi on bowiem coś, co sama zresztą podskórnie przeczuwałam, a co potwierdziło jeszcze przeczytane jakiś czas temu Jedz i biegaj Scotta Jurka: wykazuję nieprawdopodobny upór w traktowaniu swojego ciała po łajdacku. Nie chodzi, rzecz jasna, o łajdaczenie się po kątach, chociaż literacką prostytucję niewątpliwie można by pod to podciągnąć, ale o szeroko pojęte niedbanie o siebie. Wiadomo, galopująca chujnia w pracy, grzybnia na wszystkich innych frontach, brak czasu na to, żeby przespać jak człowiek osiem (osiem? dwie!) godzin, nie mówiąc już o zrobieniu długiego wybiegania, to zawsze doskonała wymówka, by zapuścić się jak ostatni puszwun, dać sobie dyspensę na wszystko poza lekkim użalaniem się nad sobą, ale nie ma się co dziwić, że po czymś takim ciężko jest mi się dogadać z własnym opakowaniem.

Na szczęście w porę spłynęło na mnie opamiętanie, trochę to trwało, ale znowu przykładnie się prowadzę, a co najważniejsze - ruszam się. Bez problemu trzaskam dyszki, robię piętnasto-siedemnastokilometrowe wybiegania, bez szemrania daję się poniewierać Shaunowi, Insanity przestało mnie przerażać, robię nieśmiałe podejścia do P90X. A przede wszystkim - naprawdę to lubię. Życzę sobie, żeby pod względem aktywności nadchodzący rok wyglądał tak jak grudzień, byłby całkiem ładny:


Wyzwanie "47 książek w 365 dni"

Taaak, miałam kiedyś taki ambitny plan. Zdaje się, że miał mnie skłonić do regularnego czytania, oduczyć kompulsywnego pożerania wszystkiego, co zadrukowane, choćby nie wiadomo jak nędzne było, przeplatanego okresami totalnej awersji do lektur o większym gabarycie niż Janko Muzykant i generalnie sprawić, że będę światła i oczytana. Aha.

Ostatecznie przeczytałam trzydzieści parę pozycji, w tym o wiele za mało wartościowych, i niestety nie czuję się ani trochę mądrzejsza. Przez chwilę miałam za to pomysł wzbogacenia blogaska o środy z makulaturą czy inszy kącik małego czytacza, coby podzielić się ze światem lekturowymi wrażeniami, głównie ku przestrodze, ale gdzieś się rozjechał. Może w przyszłym roku uda się go zrealizować.

(Przy okazji przypomniało mi się, że mam też stertę zaległych przepisów, które już dawno temu solennie obiecałam sobie uporządkować, a, jak znam życie, później gdzieś je pogubię i będzie mi przykro. Nie chcę, żeby było mi przykro, więc paśnik na pewno będzie).

Odhaczę ze swojej bucket list przynajmniej dziesięć pozycji

Zrealizowałam osiem punktów: sprawiłam sobie labret, najpiękniejsze szpilki świata, wzięłam udział w trzydniowym Festiwalu Kabaretu Hrabi (jeden z najlepszych prezentów urodzinowych ever!), w warsztatach kulinarnych (poważnie rozważam ślubną recydywę - choćby dla takiego wieczoru panieńskiego i takich prezentów warto!), podziwiałam spadające gwiazdy z dachu kamienicy i ponownie stałam się dumną posiadaczką (zombie) dreadów. Liczy się?
A człowiek z dreadową zombie apokalipsą na głowie wygląda tak.

Zdążyłam się też zaręczyć, wkrótce potem wyjść za mąż, przeszłam na weganizm, ostatecznie rzuciłam palenie na rzecz elektroniki (no dobra, ostatnio pozwoliłam sobie na niewielkie odstępstwa, ale sytuuje mnie to raczej w gronie małych śmierdzieli-recydywistów niż wciąż nałogowych palaczy analogów), po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że otaczają mnie cudowni ludzie i mam fantastycznych przyjaciół, nadal z maniackim uporem param się wolnym strzelectwem i jestem cholernie dobra w tym, co robię (tak mówią), a mój Wesoły Słoik 2013 mimo wszystko zapełnił się kilkoma naprawdę bajecznymi wspomnieniami.

I chociaż nadal uważam, że dwa tysiące trzynasty w ogóle nie powinien był się wydarzyć - na pewno nie w takiej formie - muszę przyznać, że po tej wyliczance pożegnam go nieco mniej sfrustrowana. Tym bardziej, że zamierzam uczynić to w najlepszej konstelacji, jaką można sobie wymarzyć - Pańcia & Happy Niggaz (w tym roku niestety bez Ulubionej Redaktorki i UMUR-a, ale są w pełni usprawiedliwieni), czyli stare pryki, dzieci, nerdy, bezdomni, weganie i zwierzęta, jedzenie, picie i gry planszowe. Hell fuck yeah!

sobota, 28 grudnia 2013

[71]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - grudzień 2013

Grudniowe, z lekka uzależniające życioumilacze:
  • Kozieradka. Jeśli doprawiasz potrawę i czegoś ci w niej brakuje, najpewniej jest to kozieradka. Aktualnie mogę dodawać ją do wszystkiego.
  • Olejek do kominka o zapachu cynamonu. Cudny i zimowy.
  • Wegański smaluszek (z tego przepisu). Nieeebo!
  • Napar miętki z jabłkiem.
  • Insanity. Nigdy nie sądziłam, że obłąkany trening dla komandosów może mi sprawiać taką frajdę. I że jestem w stanie nie umrzeć po pierwszych dziesięciu minutach Pure Cardio. Niespodzianka. Żyję, uczciwie się poniewieram i generalnie miewam się wyśmienicie (no dobra, pomijam regularnie powracające podejrzenie, że ktoś natłukł mi łydki pałką teleskopową).
  • Christmas Songs Bad Religion. Krótko, zwięźle, na temat, świątecznie i z piedolnięciem. Jeśli o mnie chodzi, to mogą wydawać takie płyty pięć razy w roku. Na Boże Narodzenie, Wielkanoc, Halloween, Święto Dziękczynienia, Matki Boskiej Zielnej, czy kiedy tam chcą.
  • Tegan and Sara. Po miesiącach przerwy przeżywam obecnie jakiś renesans i słucham ich jak obłąkana.
  • Marcepan. Niechybny znak, że świat zmierza ku zagładzie - ja przecież nie cierpię marcepanu. Naprawdę go nie lubię. Serio. Omnomnomnom.
  • Szarlotkowe masło do ciała. Dałam mu jeszcze jedną szansę i widocznie potrzebowało grudnia, żeby się rozpachnieć. Mniam.

Grudniowe instagramowe obrazki:

1 - winter wonderland (dowód na to, że na początku grudnia naprawdę był śnieg!), 2 - popołudniowe drobne przyjemnostki, 3 - marcepanowe pałeczki dżumy i E. coli, czyli świątecznej tradycji eksperymentalnej w moim domu po raz kolejny stało się zadość, 4 - korzenne muffinki z bakaliami (bo pierniczki są stanowczo przereklamowane), 5 - językowy obraz świata, czyli duajłajowa koszulka dla Współtwórcy w ramach prezentu gwiazdkowego in progress, 6 - najlepsze brownies świata (z przepisu nieocenionej Jadłonomii).

czwartek, 12 grudnia 2013

[69]. o tym, że należy być czujnym jak ważka, bo Lazgryzmaz zdradziecko czai się za dowolnym węgłem

Z dedykacją dla wszystkich, którym nie dane było dotrwać do świąt ['].

Wstrząsające wyznanie jednej z ofiar:
Nie tacy twardziele padali pod gradem ciepłego wokalu mr Majkela. Najbardziej finezyjnie ustrzeleni padli od ciosu w plecy zadanego przez najbliższych. Jedna znajoma dwa lata temu została wyeliminowana przez swojego narzeczonego, który usłyszawszy hit w radiu stwierdził, że nie chce ginąć samotnie, więc do niej zadzwonił i przytknął słuchawkę do głośnika...

Inny kolega srodze się zawiódł po otworzeniu linku do ju tjuba fałszywie reklamowanego jako prywatne video Paris Hilton... zanim się zorientował, że coś jest nie tak, było już za późno i słodkie rymy o Ostatnim Bożym Narodzeniu wwiercały mu się w małżowinę.

Ja sam zaś zostałem kiedyś podstępnie potraktowany przez znajomych, którzy nie dotrwali jako "lastchrismasless" do końca roku i zwabiwszy mnie kiedyś do pokoju ryknęli pięcioosobowym chórem refren, by pociągnąć mnie ze sobą na dno rozpaczy.

Ze smutkiem stwierdzam, że ludzie to wilki.
(źródło, polecam lekturę, bo dostarcza naprawdę mnóstwa uciechy)

Wraz z początkiem grudnia znów zaczęło robić się poważnie. Żeby zaoszczędzić sobie niepotrzebnych nerwów i zwiększyć swoje szanse na przetrwanie, wymusiłam na Rodzicielce zawarcie tymczasowego paktu o nieagresji i sprzymierzyłam się z nią we wspólnej walce o życie. Wprawdzie ewentualnej podłej zdradki tak całkiem wykluczyć nie mogłam - wszak nie takie niewiniątka okazywały się już parszywcami, co to przy pierwszej okazji najchętniej wbiją ci nóż w plecy i Dżordża w ucho, a do tego nie dalej jak dwa lata temu moja własna, osobista matka pokazała, na co ją stać, podrzynając mi gardło kilka minut przed północą drugiego dnia świąt (w dodatku polską wersją w wykonaniu Miecia Szcześniaka, cóż za upadek i brak humanitaryzmu!) - ale dzięki temu spałam choć odrobinę spokojniej.

Świąteczne hity w centrach handlowych? Głupie reklamy w telewizji? Niedźwiedź-sadysta w Trójce? Granie na czekanie u zwyrodniałych znajomych? Linki do Jutuba niewiadomego pochodzenia? Apfff! Przecież jestem wytrawnym graczem, nie urodziłam się wczoraj, żeby tak bezsensownie dać się ustrzelić, jak jakaś totalna amatorka. W zeszłym roku byłam jednym z niewielu znanych mi lazgryzmazowych oceleńców, więc i w tym, niczym Rambo, poprzysięgłam, że pozostanę nieustraszona i nie pozwolę się tak łatwo wyeliminować. To jest Wietnam, to jest walka o życie, to jest Spartaaaaaaaaa!

I co? Ano wystarczyło, że na moment straciłam czujność. Dosłownie na ułamek sekundy.
Pieprzone Orange. Argh!