Chyba właśnie udało mi się osiągnąć idealny kompromis między moim irracjonalnym umiłowaniem krótkich fryzur (irracjonalnym, bo na ogół wyglądam w nich jak niezbyt urodziwy dwunastolatek, opcjonalnie: Janko Muzykant ostrzyżony pod miednicę przez mściwą matulę i z lekka natłuczony przez stójkowego) a fetyszystycznym przekonaniem Narzecza, że kobieta powinna charakteryzować się długim włosiem. Mój przegenialny w swojej prostocie pomysł polegał na tym, że nie tknęłam przodu i nadal potulnie go zapuszczam, ale za to z rozmachem udziabałam tył. Ku przerażeniu mojej ulubionej fryzjerki, która za każdym razem klnie się na wszystkie świętości, że krócej już nie tnie, a ostatecznie i tak kończy się to jakąś radosną twórczością. No risk, no fun.
Powiedziałabym, że prezentuję się teraz jak mętne popłuczyny po Posh Spice, ale ponieważ jestem od niej o dobre kilkanaście milionów biedniejsza i kilkanaście kilogramów grubsza, rzeknę tylko, że niepisanej świeckiej tradycji po raz kolejny stało się zadość i okołoświąteczny pobyt w rodzinnych stronach zakończyłam z nowym włosiem. Ha.
Proszę docenić gibkość szyi oraz - jak zwykle - nieprawdopodobne zdolności miszcza fotografii komórkowej. I, rzecz jasna, kawałek włosia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.