środa, 20 kwietnia 2016

[121].

interesująca sprawa: mimo iż sądziłam, że ten etap mam już bezpowrotnie za sobą, w styczniu powróciłam do stadnego pomieszkiwania w stylu mocno studenckim. i chociaż byłam święcie przekonana, że całkowicie z tego wyrosłam, że jako stworzenie silnie terytorialne, a do tego z lekka podstarzałe, mające swoje ugruntowane nawyki, małe rytuały, przyzwyczajenia i liczne dziwactwa, w życiu nie odnajdę się już we wspólnej łazience, kuchni z wydzieloną półką w lodówce i sprzątaniu według grafiku, muszę przyznać, że w takim kolektywnym systemie funkcjonuje mi się wyśmienicie.

nie wiem, czy to kwestia tego, że z wiekiem człowiek coraz mniej przejmuje się pierdołami, więc brudne szklanki w zlewie czy nie pierwszej czystości podłoga zupełnie przestają mu przeszkadzać, czy raczej odpowiedniego towarzystwa i sympatycznego włosko-szwajcarsko-polskiego miksu, ale jest naprawdę fajnie. i przede wszystkim wesoło.

znacie ten stan, kiedy planujecie oderwać się od zajęć tylko na chwilę, przysiadacie, zaczynacie gawędzić z inną współzamieszkującą tę samą przestrzeń istotą ludzką, po czym pochłania was jakąś osobliwa czasoprzestrzenna dziura? otóż regularnie go doświadczamy. przesiadujemy na przydomowym patio, doprowadzając do perfekcji sztukę prokrastynacji, żłopiemy obłąkane ilości espresso (za dnia), pijemy wino (wieczorami), palimy papierosy na spółę i rozmawiamy o życiu i całej reszcie. robimy też całe mnóstwo innych rzeczy.

wieczór przed wywózką podrzucamy sąsiadom recyklingowe śmieci, które nie mieszczą się w naszym kuble. kolektywnie urządzamy sobie piżamowe niedziele, pieczemy pizzę w środku nocy, żremy popcorn, obijamy się o siebie w kuchni. zostawiamy w łazience puste rolki po papierze toaletowym, którym dorysowuję buźki. sprzątamy dla Jezusa, urządzamy mojito night, narzekamy na ciężki los emigranta poczciwego i psioczymy na branżę hospitality. rozdajemy ząbki czosnku (no dobra, ja rozdaję), żeby sprawdzić, czy katzenjammerowy światłowstręt, na który uskarża się włoska reprezentacja naszego wesołego domostwa, nie jest aby spowodowany wampiryzmem (w wersji bardziej miłosiernej zdarzyło mi się też ratować życia, serwując miętową herbatkę nieludzko skacowanemu towarzystwu). a kiedy nie ma z nami Współtwórcy i jesteśmy tylko w damskim gronie, licytujemy się, która z nas ma większy tyłek (kobiece doświadczenie, które bardzo zbliża), obnażając tym samym nasze skrzywienie w postrzeganiu siebie, co, jak się okazuje, jest niezależne od kraju pochodzenia, a tym bardziej od rozmiaru dupska.

prowadzimy też pokątną szkółkę językową – ja uczę się podstaw włoskiego i dzięki mojej sycylijskiej nauczycielce umiem już przepięknie kląć, choć moim hasłem rozpoznawczym pozostaje broccolini, amore mio!, które wykrzykuję z pasją przy każdej możliwej okazji. z kolei polskie tak z jakichś powodów zafascynowało nasze francuskojęzyczne Szwajcarki i powtarzanie go sprawia im wyjątkowo dużo radości.

wychodzi na to, że mam chyba strasznie krótką pamięć. stadne mieszkanie w czasach studenckich też było takie fajne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.