wtorek, 9 lutego 2016

[112].

ostatnio wznoszę się na wyżyny nieznanych mi dotąd pokładów motywacji i determinacji. ponieważ od tygodnia termometr w ciągu dnia nieustająco wskazuje temperatury powyżej czterdziestu stopni (i nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie miał się opamiętać), nastawiam budzik na piątą rano. i rzeczywiście wstaję. ja – uhonorowana wieloma odznaczeniami weteranka wojny naszej, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, znana z tego, że żadna siła w przyrodzie nie jest w stanie zwlec jej z łóżka, a zaspanie na zajęcia o czternastej nie stanowi dla niej większego wyzwania. pojęcia nie mam, skąd we mnie tyle samozaparcia.

albo nie, trochę wiem. głównym powodem tych kompletnie obłąkanych pobudek w środku nocy jest nieodparta chęć wychynięcia na przebieżkę, zanim na zewnątrz rozpęta się prawdziwe piekło i jedyne, co mi pozostanie, to halucynacje z przegrzania i śmierć. regularnie zbliżam się zresztą do tego stanu – około szóstej trzydzieści słońce napieprza już jak dzikie, asfalt skwierczy, powietrze się roluje, a po mojej nadrzecznej promenadzie przemykają tylko prawdziwi twardziele. też skwiercząc. to nie trening maratoński, to zaprawa pod ultra w Dolinie Śmierci, przysięgam.

przy okazji dokonałam interesującego odkrycia. otóż skutkiem ubocznym biegania w środku australijskiego lata jest wyjątkowo idiotyczna opalenizna. to znaczy owszem, moje pęciny mają odcień przepięknego, słonecznego brązu – do tego stopnia, że moja włoska współlokatorka, która sama do bladziochów nie należy, mi zazdrości – szkoda tylko, że gdy zzuję obuw, prezentuję światu komicznie blade stopy i kostki, odznaczające się od reszty wyraźną krechą. wyglądam jak bałwan w skarpetkach. classy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.