poniedziałek, 9 marca 2015

[94]. o tym, że zostałam młodym padawanem, co to w trudzie i znoju nauki pobiera

ostatni łikend upłynął mi pod znakiem kawiarnianych szaleństw. brzmi nieźle i tak właśnie było, pewną ciekawostkę może natomiast stanowić fakt, że nie wypiłam przy tym ani kropli alkoholu, przesadnej kulinarnej rozpuście też się nie oddałam, bo zjadłam jedną (słownie: jedną) brzoskwinię i kawałek arbuza, dziób w kawie umoczyłam zaledwie kilka razy, dopijając do końca raptem jeden kubek, osiągnęłam za to nieznany mi dotąd poziom fizycznego zmęczenia spowodowanego intensywną zabawą zarobkową. innymi słowy, zaczęłam nową pracę.

rzeczona praca, jak to zwykle przy tego typu nagłych życiowych zwrotach akcji bywa, spadła mi z nieba dość nieoczekiwanie, aczkolwiek skłamałabym, mówiąc, że w ogóle na nią nie liczyłam. o ile bowiem – między innymi jako modelowa przedstawicielka swojego nędznego pokolenia, od dzieciństwa karmionego wyssanymi z palca bredniami, że porządna edukacja uchroni nas przed smutną koniecznością smażenia fryt, latania z tacą i mycia garów, w które w swej naiwności uwierzyłam – powołanie i predyspozycje do spędzenia życia zawodowego w branży hospitality mam raczej mizerne, o tyle kawa sama w sobie zdecydowanie mnie jara. tak, umiejętność robienia doskonałej kawy, wliczając w to opanowanie choćby najbanalniejszych podstaw zachwycającej sztuki latte art, od zawsze znajdowała się na liście rzeczy, których bardzo chciałabym się kiedyś nauczyć. toteż się uczę.

pobieranie nauk, jak można się było spodziewać, okupione jest oczywiście pewnym wysiłkiem, głównie fizycznym, i leciuchnym cierpieniem. mam poparzone palce, pachnę ciepłym mlekiem, tym charakterystycznym zapachem najedzonego, zadowolonego z życia niemowlaka, a mój lichy biceps, który dawno temu zapomniał, jak wygląda przyzwoita sesja ćwiczeń, po dwóch dniach targania skrzynek postanowił zareagować i odezwać się lekkim bólem. wtórują mu malowniczo posiniaczone uda.

w tym szaleństwie jest jednak całkiem niegłupia metoda. przez dwa dni nauczyłam się więcej niż przez osiem miesięcy pracy w poprzednim miejscu, nikogo nie otrułam, nie uszkodziłam ani trwale nie okaleczyłam, nikt się nie skarżył, przynajmniej nie otwarcie, niczego nie potłukłam ani nie rozpieprzyłam z hukiem, choć każdemu mojemu przelotowi z tacą wypełnioną po brzegi szklankami, spodeczkami, kubkami i szklanymi buteleczkami towarzyszyła ciepła myśl o mojej szanownej Rodzicielce, która, widząc mnie w otoczeniu tylu przerażająco łatwo tłukących się przedmiotów, niechybnie przeżegnałaby się nogą. spieniłam idealnie lekko ponad sto litrów mleka, obudzona w środku nocy jestem już w stanie strzelić brawurowe chai latte, a do tego – co w sumie cieszy mnie najbardziej – moja niepewna i niewprawna ręka powoli zaczyna poddawać się nieśmiałym próbom kiełznania. co oznacza, że przy odpowiedniej dozie uporu umiem już narysować na powierzchni kawy serduszko, lichą rozetkę i imponującego grzyba atomowego. nadal z przewagą grzyba, niestety, ale przynajmniej przestałam już mazać uglupy do złudzenia przypominające rozkraczone peniski, a więc jest postęp.

obstawiam, że przy tym tempie już niebawem będę tworzyć przepiękne paparotki, rozłożyste listowie, łabądki i inne zwierzątka. dajcie mi tylko ze dwa miesiące, a będzie pięknie, słowo. bo w to, że kiedykolwiek opanuję umiejętność noszenia tych pieprzonych skrzynek z mlekiem tak, by przestać nabijać sobie siniaki, raczej nie wierzę. to byłoby już za piękne. i kompletnie nie w moim stylu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.