piątek, 26 lipca 2013

[21]. things I love Friday

Jedną z rzeczy, których najbardziej nie lubię w tak - szumnie i dumnie - zwanym wolnym zawodzie, jest kompletny bajzel na linii praca-czas wolny. Staram się, jak mogę, by zaprowadzić między tymi dwiema sferami choćby namiastkę względnej równowagi, ale moje dobre chęci i mocne postanowienia to jedno, a na ogół i tak kończy się jak zwykle - jeśli pracuję, zatrzymuję się dopiero gdzieś na skraju karōshi, kiedy chałupa zarasta mi już brudem, ja robię się niepokojąco podobna do starego trolla, a Współtwórca zaczyna układać peany pochwalne na cześć moich pleców, które ogląda, gdy kładzie się spać, i podziwia, gdy wstaje. Jeśli natomiast nie pracuję, najpierw głupieję z nadmiaru szczęścia, a później intensywnie, zachłannie i trochę na zapas nadrabiam zaległości w życiu, czytaniu, spaniu, twórczych i zupełnie przyziemnych aktywnościach, spotkaniach towarzyskich i całej reszcie rozrywek. Szkoda, że często na tym pierwszym etapie totalnego zdurnienia się kończy i zanim mój pozbawiony snu mózg zdoła przyswoić informację, że oto nastały lepsze czasy, w skrzynce wyrasta mi nowa porcja świństw i tyle na temat wolnego.

Przez ostatnie kilka dni - rzecz niebywała! - rejestrowałam stan, którego nie pamiętają najstarsi górale ani ich babki: trochę względnego luzu. Z jednej strony było mi z tym odrobinę nieswojo, bom nienawykła, z drugiej zaś tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że pomysł na życie, na który wpadłam w wieku lat siedmiu, naprawdę jest doskonały, a ja czułabym się najszczęśliwsza, mogąc zarabiać na życie pisaniem. Od czasu do czasu spinałabym dupkę, wznosiła się na wyżyny swojego wątpliwego talentu i wykorzystywała go do celów na wskroś pragmatycznych, a resztę czasu mogłabym spędzać tak jak w tym tygodniu. Szkoda, że Dzień Dobroci dla Dłubacza właśnie się skończył i światły plan na razie nie doczeka się dalszej realizacji. Było miło.

Od poniedziałku udało mi się na przykład:

• Ponownie zstąpić do jakiegoś siódmego lub ósmego kręgu piekła i odebrać paszport. O dziwo, tym razem cały quest trwał nie dłużej niż kwadrans, ale jeśli sądziłam, że to, co widnieje na zdjęciu, jest najgorszą możliwą wersją mnie, okrutnie się pomyliłam. Jak się okazało, mój wizerunek przestraszonej, nierozgarniętej eksdziwki, w wolnych chwilach trudniącej się nieudolnym przemytem prowokacyjnych ilości koki i z bujną przeszłością w charakterze twarzy kampanii "Faces of meth", w paszporcie zyskał nową jakość. Naprawdę bardzo się zdziwię, jeśli nie zatrzymają mnie na lotnisku - ja bym siebie zatrzymała. Na każdym. I za ten pysk obowiązkowo zleciła badania na cały pakiet chorób wenerycznych. Wspominałam już, że pomysłodawca paszportów biometrycznych powinien smażyć się w piekle?

• Zachłysnąć się latem. Jestem stworzona do temperatur powyżej dwudziestu pięciu stopni!

• Oficjalnie odkreślić kolejną pozycję z mojej listy Będę tęsknić. Współtwórca napasł mnie tak nieprzyzwoicie pysznymi wegańskimi lodami czekoladowymi własnej roboty, że z tych mlecznych jestem gotowa zrezygnować bez żalu. Zwłaszcza jeśli rozważy masową produkcję - mógłby stanowić naprawdę poważną konkurencję dla pana Guiseppe (swoją drogą, trochę mi przykro, że jakiś czas temu z Kwadratu zniknęły wegańskie lody; wprawdzie porzeczkowy spekulant zdołał odrobinę ukoić mój żal, ale miałam straszną ochotę sprawdzić, jak smakują lody buraczkowe, szpinakowe albo pomidorowe, a tu taki niefart).

• W trakcie spontanicznego poniedziałkowego najazdu na lump dorobić się najpiękniejszych szarawarów świata. Cudnych, czarnych, tak szerokich, że już bardziej nie można, idealnie nadających się do tego, by coś w nich przemycać* (Na przykład pięć par szarawarów – zasugerował Współtwórca; ja wolałabym trzy kilo jabłek i szczeniaczki), i w dodatku za obłędną kwotę sześć dziewięćdziesiąt. Ha!

• Wybiegać się jak mały kucyk. Mieszkanie w okolicy, po której można radośnie hasać po dwudziestej drugiej, bez obaw, że w pobliżu grasują jakieś szuje i łotry, to fantastyczna sprawa (inne wyjaśnienie jest takie, że łotry i owszem, czają się gdzieś za węgłem, ale ponieważ biegam bez okularów, nie zauważyłabym ich, nawet gdyby wychynęli zza tego węgła i uprzejmie się przedstawili: Moje uszanowanie, nadobna niewiasto. Jam ci łotr. Czy byłabyś tak łaskawa i zechciała ofiarować mi skrywaną w staniku empetrójkę w zamian za solenną obietnicę niezaładowania kosy pod żebro?).

• Trochę pokrzątać się przy garach, w tym zmajstrować doskonały makaron ze szpinakiem i oliwkami, w myśl zasady "Tydzień bez makaronu ze szpinakiem tygodniem straconym". Skrycie podejrzewam, że moja obecna wielka miłość do szpinaku to efekt ponad dwóch dekad kręcenia nosem na widok tego warzywa - nadrabiam stracone lata. Niewykluczone, że podobnie rzecz ma się z bobem, który najpierw wydawał mi się osobliwym przysmakiem dorosłych, później na bardzo długo wylądował na mojej liście (wspominałam już, że uwielbiam listy?) Problematycznych produktów spożywczych, co do których wciąż nie mam pewności, czy je lubię, bo są strasznie szemrane, a którym aktualnie zajadam się jak wściekła. Lubię, zdecydowanie.

• Skończyć piąty sezon The Big Bang Theory. Naprawdę nie wiem, jak do tego doszło.

• Stunningować sobie obuw.

• Dzięki opowieści o moim nieszczęsnym potfurniku wygrać książkę Zaskakujące tofu, na którą czaiłam się od dawna, w konkursie organizowanym przez Vegan Nerd. Łiii, moja kulinarna katastrofa jednak na coś się przydała!

• Wybrać się wraz ze Współtwórcą na wieczorny plenerowy pokaz filmowy do ulubionej winiarni (sąsiadujemy z takim miejscem na własną zgubę!).




* Hmm, może jednak Oddział Paszportów WUW ma rację i coś jest na rzeczy z tym przemytem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.