A ponieważ odrobina emeryckości, mająca swój wyraz w zdecydowanej niechęci do nieświeżych, kłopotliwych poranków, najwyraźniej udzieliła się także i mnie, po przyjęciu wczoraj zaledwie dwóch mojito, podlanych obficie herbatą (o tempora, o mores!) i sokiem pomidorowym, czuję się dziś nadspodziewanie żwawa, rześka i gotowa do wielkich czynów. W związku z czym zamierzam spędzić kawałek niedzieli jak na dobrą młodą (mwehehe) żonkę przystało i przedzierzgnąć się w wesołą piekareczkę, która z pieśnią Królewny Śnieżki na ustach krząta się wesoło po kuchni i rozpieszcza do granic przyzwoitości swojego nagryzionego zębem czasu małżonka.
Plany mam o tyleż ambitne, co przebiegłe - wymyśliłam, że niskobudżetowa kuchnia fusion bez polotu i finezji z właściwym sobie wdziękiem zabierze się do sprawy od dupy strony, wskakując od razu na level roślinny, bez zawracania sobie głowy wersjami kanonicznymi, i zaserwuje urodzinową tartę z pomidorami pod wegańskim beszamelem i kokosowy tofurnik na zimno. A jako że:
a) nigdy w życiu nie robiłam klasycznego sosu beszamelowego, więc nawet nie wiem, czy umiem
b) fakt, że żyję z sernikowym świrem i absolutnym koneserem, dotąd skutecznie hamował moje zapędy, by spróbować swoich sił jako młody padawan i sprawdzić, czy jestem w stanie upiec coś, co od biedy mogło choć przez chwilę leżeć obok przyzwoitego sernika,
cwaność całego przedsięwzięcia polega na tym, że prawdopodobieństwo spektakularnej kulinarnej katastrofy ogranicza się w ten sposób do minimum. Nie ma skali porównawczej, nie ma porażki, są wegańskie kombinowane dobra. Ha.
•
Sto lat dla Wspótwórcy!
OdpowiedzUsuń