niedziela, 28 lipca 2013

[23]. be running up that road, be running up that hill

Umówmy się, ponad dwadzieścia pięć stopni (o dwudziestej drugiej siedem mijałam wielgachny termometr) to temperatura umiarkowanie sprzyjająca tuptaniu, ale gdybym miała wczoraj przy sobie jakiekolwiek urządzenie pomiarowe, jestem pewna, że okazałoby się, iż machnęłam życiówkę. Nie wiem, czy to kwestia nafutrowania się cukrem (i pysznościami z tego przepisu), którym napasł mnie Współtwórca (zmuszając mnie tym samym do powściągnięcia sceptycyzmu w stosunku do rabarbaru, świat się kończy!), czy przemiłej sobotniej wycieczki do Palmiarni i dokonania wzruszającego odkrycia, że rośliny roślinami, ale i tak najfajniejsze są żółwie, bo robią chap, chap, które uprzyjemniło mi kawałek dnia, ale niosło jak szatan. Cudooowna przebieżka!

A w ogóle to zajeździłam pierwsze buty do biegania. Dopóki nie dorobię się nowych, pozostaje mi ganiać w dziurawych, smutek.
Hmm, czy to znaczy, że jestem już pełnoprawnym biegaczem, czy po prostu obwiesiem niszczącym obuw?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.