Stłumiwszy w sobie programową niechęć do wszelkich łańcuszków, tym razem
postanowiłam dać upust swemu wirtualnemu ekshibicjonizmowi i trochę się
powyflaczać. Siedem mniej lub bardziej interesujących faktów z życia proparoksytonezy (czytała Krystyna Czubówna):
1. W dzieciństwie kochałam kolor różowy i miałam zapędy do bycia
(przynajmniej wizualnie) królewną. Wychodziłam bowiem z założenia, że
jestem "cinką", a bycie cinką w moim mniemaniu zobowiązywało. Poza tym,
że marzyłam o karierze tańcowatki i śpiewatki oraz - nieco później - o
nie mniej dziewczyńskim zawodzie pani sędziarki (tej od piłki nożnej,
nie od wymiaru sprawiedliwości), starannie dobierałam więc barwę
przedmiotów znajdujących się w moim najbliższym otoczeniu, konsekwentnie
zaspokajając swe młodociane potrzeby estetyczne. Co nie wymagało
wielkiej filozofii, ponieważ różowe musiało być wszystko, po prostu
wszystko - od ulubionej filiżanki począwszy, przez gumki do włosów,
kredki, notesiki, a skończywszy na szczoteczce do zębów i pluszowej
wiewiórce o wdzięcznym imieniu Czipi. Nie mniej różowo prezentowała się w
tamtym okresie moja szafa, w której długo królowała ta przeurocza
barwa. Do spółki z sukienkami - jako cinka poczytywałam sobie za
najwyższą obrazę chadzanie w spodniach i wszelkie próby ustrojenia mnie w
tę upokarzającą część garderoby kończyły się rykiem. Kres tej
różowo-kieckowej manii położyła ostatecznie babcia Anielka, która po
którejś z kolei dzikiej awanturze w akcie desperacji zawlokła mnie do
kuchni i, wskazując przez okno najbliższą uliczną latarnię oraz siedzące
na niej ptaszyska, zakrzyknęła z rozpaczą: "Zobacz, Turku jeden, nawet
wrony w spodniach chodzą!". Podziałało.
2. W trzeciej klasie podstawówki dopuściłam się uszkodzenia ciała
kolegi, który przeze mnie nie pojechał na wycieczkę do Biskupina, bo
wylądował na pogotowiu. Poniekąd sam się prosił - oczekiwanie na autobus
umilał sobie dokuczaniem mi, że jestem gruba. No dobra, wtedy naprawdę
byłam gruba, ale:
a) wypominanie mi tego faktu nie było zbyt miłe z jego strony,
b) wypominanie mi tego faktu przez gościa, który był jeszcze grubszy niż ja, było co najmniej nie na miejscu.
Chciałam go kopnąć w kolano, skończyło się złamaniem kciuka. Kolega
do dziś jest dla mnie bardzo miły i za każdym razem, kiedy widzi moją
mamę, podpytuje ją, co u mnie słychać.
3. Od piątego roku życia słyszę tylko na lewe ucho, prawe służy mi
jedynie do ozdoby. Niespecjalnie przeszkadza mi to w czymkolwiek (z
faktem, że nie zrobię kariery jako osobista asystentka prezesa jakiejś
wielkiej korpo, bo nie jestem w stanie prowadzić jednocześnie kilku
rozmów telefonicznych na dwie słuchawki, jakoś się pogodziłam), a czasem
bywa bardzo pożyteczne. Słuchawki do empetrójki eksploatuję na przykład
dwa razy dłużej niż normalny człowiek, bo nawet jeśli zepsuje się
jedna, nie robi mi to żadnej różnicy. A jeśli kogoś nie lubię i nie mam
ochoty go słuchać, perfidnie ustawiam się z jego lewej strony i tylko od
czasu do czasu potakuję, udając, że wiem, o czym mówi - mały problem
zaczyna się wówczas, gdy rozmówca oczekuje jakiegoś bardziej
wyczerpującego ustosunkowania się do jego wypowiedzi niż tylko "mhm".
Zabawnie bywa również, gdy ci, którzy nie wiedzą o mojej przypadłości,
produkują się przez kwadrans, nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej
strony, w końcu dochodząc do wniosku, że żyję we własnym świecie i
trochę wolno trybię. Niedziałające ucho: +50 do ekscentryczności.
4. Mimo że od wczesnej podstawówki byłam cudownym dzieckiem
ortografii i interpunkcji, zgarniałam bezczelnie pierwsze miejsca w
szkolnych, rejonowych i wojewódzkich konkursach ortograficznych (na
szczeblu wojewódzkim dawali fajne nagrody - do dziś mam srebrnego
parkera od Marka Borowskiego, choć pióro dla osoby leworęcznej to
średnio użyteczna nagroda - ha, sprytnie udało mi się przemycić dwa
fakty w jednym) i zasadniczo błędów nie robię, jeśli już się wykładam,
to spektakularnie. Na przykład na pierwszym dyktandzie w pierwszej
klasie radośnie napisałam sobie "jórz", na drugim - "choryząd"
(pozdrawiam wydawnictwa, z którymi współpracuję - mam nadzieję, że po
tym kompromitującym wyznaniu nie zostałam bezrobotna).
5. Jeśli chodzi o książki i filmy, to jestem okropnie
niezrównoważona emocjonalnie i ryczę jak idiotka nad niemal każdą
lekturą i produkcją. Chyba nikt nie wylał tylu łez nad Lassie,
Nemeczkiem i psem Kareninem z "Nieznośnej lekkości bytu" co ja, "Zieloną
milę" mogę oglądać tylko w samotności, bo po godzinie nie widzę już na
oczy, jestem czerwona, zapuchnięta, głośno łkam i w ciągu całego filmu
zużywam rolkę papierowych ręczników, a do "Cast away" już nawet nie
siadam, bo wiem, że kiedy pana Wilsona porwą fale, zaleję się łzami. To
nic, że opłakałam go już z dziesięć razy. Ba, na studiach opłakałam całe
mnóstwo pozytywistycznych nowelek z "Naszą szkapą" na czele, jeśli zaś
chodzi o filmy, łezkę wzruszenia zdarzyło mi się uronić nawet na
"Obcym". Obawiam się, że jestem zdrowo popieprzona.
6. W dzieciństwie zdarzało mi się wrednie wykorzystywać fakt, że
jestem starszą siostrą, posiadam nieograniczony siostrzany autorytet i,
co za tym idzie, moje słowo to świętość. Kiedyś na przykład wmówiłam
bratu, że kiwi smakują jak ogórki, żeby zagarnąć wszystkie dla siebie.
Uwierzył, do dziś nie przepada za kiwi.
7. Śmieję się nie w tę stronę, co trzeba. Normalni ludzie na ogół
wydychają powietrze podczas tej czynności, ja je wdycham, w związku z
czym robię fokę. A ponieważ bardzo łatwo jest doprowadzić mnie do
śmiechu, foka w kręgu moich znajomych jest powszechnie znana, często
nawet wywoływana celowo (mój rekord to 20 minut nieprzerwanej foki na
pewnej imprezie sylwestrowej, towarzyszył mi wówczas znajomy, który
śmiał się jeszcze bardziej głupawo - jak rower wjeżdżający pod górkę -
oraz 20 innych osób, tarzających się po kuchni z radości, słuchając
naszego koncertu). Niekiedy powodowała ona również przymusowe przerwy w
trakcie zajęć, zwłaszcza z gramatyki opisowej - kiedy zaczynałam się
śmiać, reszta grupy też wybuchała śmiechem i chwilę trwało, zanim
wszyscy doszli do siebie.
I na tym powinnam w zasadzie zakończyć te kompromitujące wynurzenia, ale skoro już się rozhulałam, dorzucę jeszcze dwie bonusowe historie (z dygresjami, a jakże!), co mi tam:
8. Na własnej skórze przekonałam się kiedyś, iż to nieprawda, że rodzice są
szalenie dumni ze swoich mądrych dzieci. Bullshit. Moja Rodzicielka na
ten przykład któregoś razu najbezczelniej w świecie się mnie wyparła -
właśnie z tego powodu.
Rzecz cała wydarzyła się w pierwszej klasie podstawówki, podczas
uroczystości pasowania na ucznia, na której kilkoro dzieci z mojej klasy
- w tym ja - miało powiedzieć wierszyk podzielony na role. Niestety
nasza pani już na dzień dobry popełniła zasadniczy strategiczny błąd -
przydzieliła mi pierwszą kwestię. Fatalne posunięcie, choć z drugiej
strony nie mogła przecież wiedzieć, że nie dość, iż posiadam dość
despotyczne usposobienie, to na dodatek dysponuję fenomenalną pamięcią
do treści rymowanych (poważnie, do dziś jestem w stanie wyrecytować bez
zająknienia całe mnóstwo wierszy, których uczyłam się na pamięć na
różnych etapach swojej edukacyjnej kariery, od przedszkola począwszy,
oraz nieco mniejsze mnóstwo, z "Redutą Ordona" na czele, których nigdy
nawet nie próbowałam się nauczyć, a mimo to je zapamiętałam - nie mam
pojęcia, po jaką cholerę w ogóle przechowuję w głowie takie rzeczy).
Osobiście bardzo ciepło wspominam całą uroczystość, naoczni
świadkowie opowiadają jednak, że nasz występ ostatecznie zakończył się
kompletną katastrofą. Wdzięcznie wygłosiłam bowiem swoją kwestię,
następnie zaś, zanim ktokolwiek zdążył mi przerwać… role pozostałych
dzieci. Wszystkich, co do jednego. I po wierszyku.
Wywołało to pewną - całkiem uzasadnioną - konsternację wśród
zgromadzonych rodziców, któraś z mam nie omieszkała zapytać głośno,
czyje to dziecko. I wówczas moja podła Rodzicielka, do czego przyznała
mi się po latach, odrzekła z oburzeniem: "Nie wiem. Naprawdę nie wiem".
Uhm, dzięki, mamusiu.
9. W drugiej klasie dostałam jedynkę z polskiego za to, że powiedziałam
prawdę, choć gdybym skłamała, nikt by się nie zorientował. W ramach
zadania domowego mieliśmy nauczyć się czytać czytankę, następną lekcję
pani rozpoczęła więc od pytania: "Kto nie uczył się czytać?". Wina
ewidentnie leżała po jej stronie, bo pytanie zostało idiotycznie
sformułowane - gdyby zapytała "Kto nie nauczył się czytać?", nie byłoby
problemu. Aspekt niedokonany przesądził jednak sprawę - dość wcześnie
opanowawszy umiejętność płynnego czytania, nigdy w życiu nie ślęczałam w
domu nad czytankami, bo nie musiałam, więc i tym razem istotnie nie
uczyłam się czytać. Jak na uczciwe dziecię przystało, zgłosiłam się
zatem i zarobiłam buta.
Muszę przyznać, że mocno zwątpiłam wówczas w sens prawdomówności,
skoro wychodzi się na tym jak ostatnia dupa. Którą, swoją drogą, byłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.