piątek, 4 marca 2011

piątek, 4 marca 2011

Stłumiwszy w sobie programową niechęć do wszelkich łańcuszków, tym razem postanowiłam dać upust swemu wirtualnemu ekshibicjonizmowi i trochę się powyflaczać. Siedem mniej lub bardziej interesujących faktów z życia proparoksytonezy (czytała Krystyna Czubówna):

1. W dzieciństwie kochałam kolor różowy i miałam zapędy do bycia (przynajmniej wizualnie) królewną. Wychodziłam bowiem z założenia, że jestem "cinką", a bycie cinką w moim mniemaniu zobowiązywało. Poza tym, że marzyłam o karierze tańcowatki i śpiewatki oraz - nieco później - o nie mniej dziewczyńskim zawodzie pani sędziarki (tej od piłki nożnej, nie od wymiaru sprawiedliwości), starannie dobierałam więc barwę przedmiotów znajdujących się w moim najbliższym otoczeniu, konsekwentnie zaspokajając swe młodociane potrzeby estetyczne. Co nie wymagało wielkiej filozofii, ponieważ różowe musiało być wszystko, po prostu wszystko - od ulubionej filiżanki począwszy, przez gumki do włosów, kredki, notesiki, a skończywszy na szczoteczce do zębów i pluszowej wiewiórce o wdzięcznym imieniu Czipi. Nie mniej różowo prezentowała się w tamtym okresie moja szafa, w której długo królowała ta przeurocza barwa. Do spółki z sukienkami - jako cinka poczytywałam sobie za najwyższą obrazę chadzanie w spodniach i wszelkie próby ustrojenia mnie w tę upokarzającą część garderoby kończyły się rykiem. Kres tej różowo-kieckowej manii położyła ostatecznie babcia Anielka, która po którejś z kolei dzikiej awanturze w akcie desperacji zawlokła mnie do kuchni i, wskazując przez okno najbliższą uliczną latarnię oraz siedzące na niej ptaszyska, zakrzyknęła z rozpaczą: "Zobacz, Turku jeden, nawet wrony w spodniach chodzą!". Podziałało.

2. W trzeciej klasie podstawówki dopuściłam się uszkodzenia ciała kolegi, który przeze mnie nie pojechał na wycieczkę do Biskupina, bo wylądował na pogotowiu. Poniekąd sam się prosił - oczekiwanie na autobus umilał sobie dokuczaniem mi, że jestem gruba. No dobra, wtedy naprawdę byłam gruba, ale:
a) wypominanie mi tego faktu nie było zbyt miłe z jego strony,
b) wypominanie mi tego faktu przez gościa, który był jeszcze grubszy niż ja, było co najmniej nie na miejscu.
Chciałam go kopnąć w kolano, skończyło się złamaniem kciuka. Kolega do dziś jest dla mnie bardzo miły i za każdym razem, kiedy widzi moją mamę, podpytuje ją, co u mnie słychać.

3. Od piątego roku życia słyszę tylko na lewe ucho, prawe służy mi jedynie do ozdoby. Niespecjalnie przeszkadza mi to w czymkolwiek (z faktem, że nie zrobię kariery jako osobista asystentka prezesa jakiejś wielkiej korpo, bo nie jestem w stanie prowadzić jednocześnie kilku rozmów telefonicznych na dwie słuchawki, jakoś się pogodziłam), a czasem bywa bardzo pożyteczne. Słuchawki do empetrójki eksploatuję na przykład dwa razy dłużej niż normalny człowiek, bo nawet jeśli zepsuje się jedna, nie robi mi to żadnej różnicy. A jeśli kogoś nie lubię i nie mam ochoty go słuchać, perfidnie ustawiam się z jego lewej strony i tylko od czasu do czasu potakuję, udając, że wiem, o czym mówi - mały problem zaczyna się wówczas, gdy rozmówca oczekuje jakiegoś bardziej wyczerpującego ustosunkowania się do jego wypowiedzi niż tylko "mhm". Zabawnie bywa również, gdy ci, którzy nie wiedzą o mojej przypadłości, produkują się przez kwadrans, nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej strony, w końcu dochodząc do wniosku, że żyję we własnym świecie i trochę wolno trybię. Niedziałające ucho: +50 do ekscentryczności.

4. Mimo że od wczesnej podstawówki byłam cudownym dzieckiem ortografii i interpunkcji, zgarniałam bezczelnie pierwsze miejsca w szkolnych, rejonowych i wojewódzkich konkursach ortograficznych (na szczeblu wojewódzkim dawali fajne nagrody - do dziś mam srebrnego parkera od Marka Borowskiego, choć pióro dla osoby leworęcznej to średnio użyteczna nagroda - ha, sprytnie udało mi się przemycić dwa fakty w jednym) i zasadniczo błędów nie robię, jeśli już się wykładam, to spektakularnie. Na przykład na pierwszym dyktandzie w pierwszej klasie radośnie napisałam sobie "jórz", na drugim - "choryząd" (pozdrawiam wydawnictwa, z którymi współpracuję - mam nadzieję, że po tym kompromitującym wyznaniu nie zostałam bezrobotna).

5. Jeśli chodzi o książki i filmy, to jestem okropnie niezrównoważona emocjonalnie i ryczę jak idiotka nad niemal każdą lekturą i produkcją. Chyba nikt nie wylał tylu łez nad Lassie, Nemeczkiem i psem Kareninem z "Nieznośnej lekkości bytu" co ja, "Zieloną milę" mogę oglądać tylko w samotności, bo po godzinie nie widzę już na oczy, jestem czerwona, zapuchnięta, głośno łkam i w ciągu całego filmu zużywam rolkę papierowych ręczników, a do "Cast away" już nawet nie siadam, bo wiem, że kiedy pana Wilsona porwą fale, zaleję się łzami. To nic, że opłakałam go już z dziesięć razy. Ba, na studiach opłakałam całe mnóstwo pozytywistycznych nowelek z "Naszą szkapą" na czele, jeśli zaś chodzi o filmy, łezkę wzruszenia zdarzyło mi się uronić nawet na "Obcym". Obawiam się, że jestem zdrowo popieprzona.

6. W dzieciństwie zdarzało mi się wrednie wykorzystywać fakt, że jestem starszą siostrą, posiadam nieograniczony siostrzany autorytet i, co za tym idzie, moje słowo to świętość. Kiedyś na przykład wmówiłam bratu, że kiwi smakują jak ogórki, żeby zagarnąć wszystkie dla siebie. Uwierzył, do dziś nie przepada za kiwi.

7. Śmieję się nie w tę stronę, co trzeba. Normalni ludzie na ogół wydychają powietrze podczas tej czynności, ja je wdycham, w związku z czym robię fokę. A ponieważ bardzo łatwo jest doprowadzić mnie do śmiechu, foka w kręgu moich znajomych jest powszechnie znana, często nawet wywoływana celowo (mój rekord to 20 minut nieprzerwanej foki na pewnej imprezie sylwestrowej, towarzyszył mi wówczas znajomy, który śmiał się jeszcze bardziej głupawo - jak rower wjeżdżający pod górkę - oraz 20 innych osób, tarzających się po kuchni z radości, słuchając naszego koncertu). Niekiedy powodowała ona również przymusowe przerwy w trakcie zajęć, zwłaszcza z gramatyki opisowej - kiedy zaczynałam się śmiać, reszta grupy też wybuchała śmiechem i chwilę trwało, zanim wszyscy doszli do siebie.


I na tym powinnam w zasadzie zakończyć te kompromitujące wynurzenia, ale skoro już się rozhulałam, dorzucę jeszcze dwie bonusowe historie (z dygresjami, a jakże!), co mi tam:


8. Na własnej skórze przekonałam się kiedyś, iż to nieprawda, że rodzice są szalenie dumni ze swoich mądrych dzieci. Bullshit. Moja Rodzicielka na ten przykład któregoś razu najbezczelniej w świecie się mnie wyparła - właśnie z tego powodu.
Rzecz cała wydarzyła się w pierwszej klasie podstawówki, podczas uroczystości pasowania na ucznia, na której kilkoro dzieci z mojej klasy - w tym ja - miało powiedzieć wierszyk podzielony na role. Niestety nasza pani już na dzień dobry popełniła zasadniczy strategiczny błąd - przydzieliła mi pierwszą kwestię. Fatalne posunięcie, choć z drugiej strony nie mogła przecież wiedzieć, że nie dość, iż posiadam dość despotyczne usposobienie, to na dodatek dysponuję fenomenalną pamięcią do treści rymowanych (poważnie, do dziś jestem w stanie wyrecytować bez zająknienia całe mnóstwo wierszy, których uczyłam się na pamięć na różnych etapach swojej edukacyjnej kariery, od przedszkola począwszy, oraz nieco mniejsze mnóstwo, z "Redutą Ordona" na czele, których nigdy nawet nie próbowałam się nauczyć, a mimo to je zapamiętałam - nie mam pojęcia, po jaką cholerę w ogóle przechowuję w głowie takie rzeczy).
Osobiście bardzo ciepło wspominam całą uroczystość, naoczni świadkowie opowiadają jednak, że nasz występ ostatecznie zakończył się kompletną katastrofą. Wdzięcznie wygłosiłam bowiem swoją kwestię, następnie zaś, zanim ktokolwiek zdążył mi przerwać… role pozostałych dzieci. Wszystkich, co do jednego. I po wierszyku.
Wywołało to pewną - całkiem uzasadnioną - konsternację wśród zgromadzonych rodziców, któraś z mam nie omieszkała zapytać głośno, czyje to dziecko. I wówczas moja podła Rodzicielka, do czego przyznała mi się po latach, odrzekła z oburzeniem: "Nie wiem. Naprawdę nie wiem". Uhm, dzięki, mamusiu.

9. W drugiej klasie dostałam jedynkę z polskiego za to, że powiedziałam prawdę, choć gdybym skłamała, nikt by się nie zorientował. W ramach zadania domowego mieliśmy nauczyć się czytać czytankę, następną lekcję pani rozpoczęła więc od pytania: "Kto nie uczył się czytać?". Wina ewidentnie leżała po jej stronie, bo pytanie zostało idiotycznie sformułowane - gdyby zapytała "Kto nie nauczył się czytać?", nie byłoby problemu. Aspekt niedokonany przesądził jednak sprawę - dość wcześnie opanowawszy umiejętność płynnego czytania, nigdy w życiu nie ślęczałam w domu nad czytankami, bo nie musiałam, więc i tym razem istotnie nie uczyłam się czytać. Jak na uczciwe dziecię przystało, zgłosiłam się zatem i zarobiłam buta.
Muszę przyznać, że mocno zwątpiłam wówczas w sens prawdomówności, skoro wychodzi się na tym jak ostatnia dupa. Którą, swoją drogą, byłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.