Mówię to i powiadam: nadmiar wolnego czasu, mącące we łbie lektury, późna godzina, współuczestniczenie w wytężonym wysiłku umysłowym, obliczonym na zdobycie wyższego wykształcenia przez mojego szanownego Konkubenta, zwłaszcza gdy nad całym procesem unoszą się w dodatku duchy Humboldta i Wittgensteina, to bardzo zgubne combo.
Gdybym była wirtualną ekshibicjonistką, wyznałabym, że mieszanka wyżej wymienionych czynników wczoraj o drugiej w nocy skłoniła mnie do tego, by napaść znienacka na swojego niczego niepodejrzewającego chłopa i usiłować zedrzeć z niego skarpetkę, drąc się przy tym przejmująco, że jestem królową północy, a skarpetka będzie moim zakładnikiem, dopóki jej właściciel potulnie nie skończy pisać. Żeby akt wzięcia skarpetki do niewoli przebiegł sprawniej, zawczasu zawarłam nawet sojusz z pluszowym wombatem o wdzięcznym przydomku Pan Chrumek, który miał strzec mojego jeńca.
Wyznałabym, ale przecież nie jestem wirtualną ekshibicjonistką i ani mi w głowie opowiadanie takich głupot. Zwłaszcza, że poważnie podają one w wątpliwość stan moich władz umysłowych.
Proszę więc po prostu wierzyć mi na słowo - panowie Martin, Wittgenstein i Humboldt to NIE JEST dobre towarzystwo na sobotni wieczór. Rzekłam.