piątek, 2 września 2011

piątek, 2 września 2011

Przeprowadzkowe plany Rodzicielki w ciągu kilku dni nabrały całkiem realnego kształtu i z kompletnej abstrakcji zamieniły się w wizję dwóch tygodni na spakowanie całego dobytku. Hmm.

Cieszę się i całe to przedsięwzięcie uważam za fantastyczny pomysł, choć skłamałabym, mówiąc, że podskórnie nie jest mi z tym trochę nieswojo. Chyba jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że już niebawem nie będę wracać do miejsca, w którym spędziłam ćwierć wieku z okładem - nawet jeśli od piętnastego roku życia jestem tu bardziej łikendowo-świątecznym gościem niż domownikiem.

W ramach konstruktywnych czynów powoli zabieram się jednak za inwentaryzację i pakowanie swoich gratów. Za wiele ich nie ma - większość swoich rzeczy wywoziłam systematycznie w trakcie studiów, więc w zasadzie ostały się jeno śmieci, drobiazgi i sentymentalne pierdoły, których żal wyrzucać, ale też nie ma sensu upychać na aktualnie zajmowanej, cokolwiek ograniczonej powierzchni.

Absolutnym hitem okazały się na przykład cudownie odnalezione prehistoryczne dokumenty. Na zdjęciu do legitymacji szkolnej mam siedem lat i wyglądam jak mały, różowy prosiaczek w nerdowych, plastikowych okularkach z serduszkami, w różowym, obleśnym golfiku, z ulizanym włosem i cokolwiek bobrzym uzębieniem. Cudo!
Chociaż i tak nic nie przebije mojej karty rowerowej, z której zerka na mnie dwunastoletnia, ciut przygłupia, sądząc po wyrazie twarzy, utytułowana zawodniczka sumo. I, przy okazji, żywa reklama stwierdzenia, że regulacja brwi NAPRAWDĘ ma przyszłość - moje zajmują pół czoła i do tego lezą gdzieś na boki. Kwiczałam nad tym zdjęciem przez kwadrans, ocierając łzy radości. Chryste, to niemożliwe, że można tak wyglądać!

Nigdy, przenigdy nie będę już narzekać, że mam krzywą paszczę, przysięgam!
Czas, jak się okazuje, działa bardzo na moją korzyść. Buehehehe!

Honorowe miejsce w całym tym skrzętnie gromadzonym, do niczego nieprzydatnym, choć wzruszającym kramie zajmują jednak przede wszystkim tomy pamiętników - takich prawdziwych, papierowych, najzupełniej prywatnych - produkowanych od końca podstawówki* mniej więcej do końca 2007 roku, kiedy to porzuciłam je na rzecz nieco mniej ekshibicjonistycznych i zdecydowanie mniej depresyjnych wynurzeń blogowych. Co, jak przypuszczam, nie stanowi szczególnie niepowetowanej straty dla świata grafomańskiej twórczości o charakterze autobiograficznym.

Nie zmienia to jednak faktu, że z mieszaniną wzruszenia i rozbawienia (pan Coelho mógłby mi pozazdrościć głębi przemyśleń - niegodzien mi on sznurówek u glanów wiązać, przysięgam!) cofam się w czasie do takiego na przykład 2004 roku i, na zmianę, to kwiczę w głos, to znów płonę rumieńcem, zastanawiając się, skąd brał mi się ten niekwestionowany talent do komplikowania sobie życia.

Wprawdzie nie sądzę, by moja młodość była jakoś skandalicznie burzliwa - podejrzewam, że liczba moich niegdysiejszych głupich pomysłów i jeszcze durniejszych przedsięwzięć mieści się w zupełnie zdrowej normie - ale nie jestem pewna, czy moje hipotetyczne przyszłe potomstwo koniecznie powinno wiedzieć, jak do tego doszło, że ich matka przez ponad miesiąc musiała karnie budzić cały internat (o 6:30! wystarczyły trzy dni, bym przyswoiła najbezpieczniejszą procedurę postępowania na piętrze chłopaków - wbiegasz, wrzeszczysz "POBUDKA!!!", po czym czmychasz, ile sił w nogach, bo z pokojów momentalnie dobiegają klątwy, złorzeczenia, umiarkowanie serdeczne życzenia nagłej śmierci lub najzupełniej naturalne w tej sytuacji chóralne polecenia natychmiastowego wypierdalania, a niekiedy rusza za tobą pościg), w jakich okolicznościach rodzice najdroższej cornflakemum stracili dzięki mnie ogrodowy leżak, który rozpieprzył się w drebiezgi (a wyglądał tak solidnie…), czy ile wynosił niepobity dotąd rekord niekoniecznie przyjemnych spotkań z policją przypadających na jedno sobotnie popołudnie (prawidłowa odpowiedź brzmi: trzy). Mam też pewne wątpliwości, czy uświadamianie hipotetycznych potomków, że ich matka nigdy nie była obdarzona wybitnymi zdolnościami i nadzwyczajnym intelektem, a dobre oceny na studiach miała tylko dlatego, że wszystkie kryzysy w związku z ich ojcem odreagowywała, strzelając se transkrypcję fonetyczną w międzynarodowym albo mieląc wściekle wstępy BN-owskie, jest aby na pewno wychowawcze. Powątpiewam.

Zapamiętać: w testamencie powinnam koniecznie zawrzeć klauzulę, w której życzę sobie, by pudło z moimi prywatnymi zapiskami odpieczętować dopiero po mojej śmierci. Najlepiej na stypie, kiedy spożycie wzrośnie powyżej 1.2 promila. Co się goście pośmieją, to ich, a potomstwo może nawet na prawach do ekranizacji zarobi. Ha.

* Urocze zapiski, które czyniłam w wieku lat sześciu - drukowanymi literami, w dodatku, z wdziękiem właściwym osobom leworęcznym, tu i ówdzie w formie lustrzanych odbić - niestety się nie zachowały i skończyły jako makulatura przy okazji jakichś porządków. Szkoda. Były pocieszne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.