wtorek, 22 marca 2011

wtorek, 22 marca 2011

Czas powiedzieć to głośno: jestem okropnym mieszczuchem.
Owszem, potrafię docenić piękno zapierającego dech w piersiach krajobrazu i nigdzie nie odpoczywam tak jak w Mazurskim Obozie Pracy, położonym w rozkosznym in the middle of nowhere, ale na co dzień moje kontakty z naturą ograniczają się co najwyżej do plantacji kiełków na parapecie i urządzania survivalowych imprez mojej roślince o wdzięcznym imieniu Palemkje*. W życiu nie stanęłam na przykład oko w oko z wsiową krową - w ogóle na polskiej wsi z prawdziwego zdarzenia byłam może ze trzy razy**.

Stan mojej wiedzy przyrodniczej też nie jest zbyt imponujący - wstyd się przyznać, ale zatrzymałam się gdzieś na etapie lekcji środowiska w klasach I-III i za cenę życia nie odróżniłabym jęczmienia od żyta, nagietka od nasturcji i olchy od olszówki. Wszystko, co jest duże, wyrasta z ziemi, ma korzenie, pień, liście i gałęzie, mieści się dla mnie w bardzo pojemnej kategorii "drzewo" (ewentualnie w grę wchodzi podkategoria "iglaste", jeśli gubi szyszki i kłuje). Równie chętnie posługuję się uniwersalnymi terminami: "krzaczor", "kwiatek" i "jakiś badyl" na określenie roślin nieco mniejszych niż drzewa. W konkursie na spostrzegawczość "Szukamy pierwszych oznak wiosny w przyrodzie" przerżnęłabym prawdopodobnie nawet z przedszkolakami. No chyba, że rzeczone oznaki byłyby tak miłe, że wyszłyby zza drzewa i walnęły mnie w łeb.

Nie ubolewam jednak nad tym faktem za bardzo, bo wiosna w wydaniu miejskim, którą miałam okazję dziś podziwiać, wprawiła mnie w doskonały nastrój. Ludzie, jakby czekając na magiczną datę 21 marca, stadnie zrezygnowali z ogacenia, na ulicę tłumnie wylegli ulotkarze, a Stary Rynek zaroił się od wycieczek szkolnych i strzelających foty turystów (pozdrawiam wszystkich, którym wlazłam w kadr!) - oraz pierzastych zasrańców na koślawych nóżkach, ale to akurat umiarkowanie pozytywna wiadomość.

Tak czy owak - serce roście. Sezon na trampki i kurtałkę-fiflaka niniejszym uważam za otwarty.
Wiosna! :)


* Sabotowanych zresztą przez Konkubenta, który po tajniacku ją podlewa. Swoją drogą Palemkje jest ze mną od pierwszego roku studiów - trzech jej kumpli nie miało tyle szczęścia i wymiękli po drodze - i po dziś dzień nie mam pojęcia, jak brzmi jej nazwa rodzajowa.
** Podczas jednej z takich wizyt, gdzieś w zamierzchłym dzieciństwie, usiłowałam podobno - wzorem Elmirki - wyściskać małą kaczuszkę. Historia milczy o tym, jak to spotkanie wpłynęło na jej dalsze losy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.