czwartek, 29 listopada 2012

czwartek, 29 listopada 2012

Dlaczego łazienkowa miska bywa wielce przydatnym elementem wyposażenia domu i zagrody, czyli na co komu litr mleka sojowego, skoro własnoręcznie można zmajstrować osiem? W końcu jak się bawić, to się bawić!


I another day in amish paradise, czyli dalsze przygody soi pod rządami obłąkanego Konku (tym razem bez gościnnych występów łazienkowej miski).

Co ma pływać w solance, nie utonie:


No i kto ma dorodny kawał tofu, no kto?


Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że:

1. Amiszowy lajfstajl niesie z sobą same korzyści i jest szalenie wygodny. Zwłaszcza, gdy nie muszę nawet kiwać palcem, bo cała moja aktywność ogranicza się do zerkania na poczynania Konku oraz radosnego konsumowania efektów jego dzikich eksperymentów. Mniejsza o prąd, ż(r)yć, nie umierać!
2. Mój chłopiec stanowczo marnuje się w aktualnie wykonywanej pracy. Czas najwyższy, aby pomyślał o zmianie branży. Tym bardziej, że dziś znalazł dodatkową motywację i potwierdzenie swoich kwalifikacji, o czym nie omieszkał mi donieść:

Chciałem się pochwalić, że właśnie dzwoniła do mnie Corn z pytaniem o kuchenne sprawy. Jeśli już ona mnie pyta, to znak, że jest dla mnie jakaś szansa gastro!

poniedziałek, 26 listopada 2012

poniedziałek, 26 listopada 2012

Ten rok mógłby się już skończyć.

Mam wrażenie, że powoli staje się to już jakąś niepisaną tradycją - styczeń zaczynam z przytupem, pełna pomysłów, skacząc na główkę w nowe i fajne, wszystko idzie gładko i idealnie się układa - wymarzony początek roku! - ale im dalej w las, tym wszystko coraz bardziej się pieprzy, makaroni, snuje i kaszani, i w efekcie do końca grudnia dowlekam się jakimś ostatkiem sił, w kompletnie rozpaczliwym stylu, powtarzając sobie z mocą, że teraz to już naprawdę będzie lepiej, piękniej i w ogóle świetnie. Gówno.

I coraz częściej zaczyna dręczyć mnie nieprzyjemna myśl, że może nie ma żadnego lepiej i piękniej, a to swojskie bagienko jest jedynym, na jakie zasłużyłam, więc zamiast się szarpać, dużo rozsądniej byłoby po prostu do niego przywyknąć.

Albo po prostu wcześniej nieodpowiednio się do tego zabierałam.
Mam nadzieję.

wtorek, 6 listopada 2012

wtorek, 6 listopada 2012

W związku z coraz bardziej nieuchronną przerwą w tuptaniu (ziiiimnooo!), w oczekiwaniu na magiczny moment, kiedy to położę się spać jako ja, a wstanę jako G. I. Jane, będę w stanie machnąć dwa mordercze miesiące Insanity, a potem do siedemdziesiątki będę cieszyć się ciałem greckiej bogini, postanowiłam znaleźć sobie jakiś miły program ćwiczeń, który nie wymaga kondycji komandosa, jest przyjemny, a przy okazji robi też przyjemne rzeczy z szeroko pojętym człowiekiem. No i przede wszystkim nie zabija.

Doszedłszy do bardzo naiwnego wniosku, że miliony amerykańskich grubasów nie mogą się mylić - wesoło się gibiesz, kręcisz dupką, cała robota robi się sama i w rezultacie zostajesz byłym amerykańskim grubasem, czyż to nie piękne? - odpaliłam Hip Hop ABS. I zaczęłam wietrzyć podstęp. Owszem, zabawa przednia (a teraz wszyscy, którzy mnie znają, usiłują zwizualizować sobie ciotkę pro dylającą do Pussycat Dolls - można rżeć), ale przecież nie po to zwalczyłam wewnętrznego niechcieja gardzącego wszelką aktywnością fizyczną, by nauczyć się paru kocich ruchów, tak? Skoro - jak obiecują - mam się dorobić deski do prasowania na brzuchu, nie powinno być chyba aż tak łatwo i bezboleśnie, hę? Od samego początku coś mi tu straszliwie pośmierdywało.

Jak się okazało, miałam rację. Otóż Hip Hop ABS to wstrętne, szachrajskie preludium do Insanity - tym bardziej paskudne, że w zdradziecko miłym i luzackim opakowaniu, co odkryłam już w drugim tygodniu swojej przygody z nim. Wprawdzie program sam w sobie nadal jest całkiem przyjemny, aczkolwiek potu jest już zdecydowanie więcej niż na początku i niepokojąco często zaczyna pojawiać się w nim tyrtejskie wezwanie "dig deeper!" (brzmi znajomo?). A im dalej w las, tym gorzej, w związku z czym z każdym dniem rośnie we mnie coraz potężniejsza niechęć do radośnie pląsającego pana Shauna. Przypuszczam, że w połowie przyszłego tygodnia znienawidzę go już do szczętu.
A to oznacza, że mentalnie jestem coraz lepiej przygotowana do Insanity - jak dowodzą ci, co to przeżyli, Pure Cardio na napędzie innym niż pure hate zrobić nie sposób. Zaczynam ich coraz bardziej rozumieć. Serio.

czwartek, 1 listopada 2012

czwartek, 1 listopada 2012

- Wiesz, ja chyba z wiekiem coraz gorzej znoszę zimno i niskie temperatury.
- Bo ich nie lubisz i od razu jesteś uprzedzona.
- Jak można lubić coś, co jest tak paskudne? Okutałam się, a mimo to jest mi zimno od wewnątrz, i czuję się jak szczeniak - mam zimny, mokry nos i mam ochotę wszędzie sikać.

Wspominałam już, że nie cierpię zimna, a optymalne temperatury zaczynają się dla mnie od plus dwudziestu w górę?

Jedyny plus: it's grzane wino time! :]